[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli, nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd. Miłość, matko już nie wiem, czy jest. Nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą. Miłość cóż zrodzi nienawiść, struny łez. 174 Ojcze, broń dzwigam pod kurtką, po nocach ciemno walczę, wiary więdną. Ojcze jak tobie prócz wolności może i dzieło, może i wszystko jedno. Dzień czy noc matko, ojcze jeszcze ustoję w trzaskawicach palb, ja, żołnierz, poeta, czasu kurz. Pójdę dalej to od was mam: śmierci się nie boję, dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż. 30. VII. 43 r. 175 * * * Których nam nikt nie wynagrodzi i których nic nam nie zastąpi, lata wy straszne, lata wąskie jak dłonie śmierci w dniu narodzin. Powiedziałyście więcej nawet niż rudych burz ogromne wstęgi, jak ludzkie ręce złych demonów siejące w gruzach gorzką sławę. Wzięłyście nam, co najpiękniejsze, a zostawiły to, co z gromu, aby tym dziksze i smutniejsze serca jak krzyż na pustym domu. Lata, o moje straszne lata, nauczyłyście wy nas wierzyć i to był kostur nam na drogę, i z nim się resztę burz przemierzy. Których nam nikt nie wynagrodzi i których nic nam nie zastąpi, lata ojczyzno złej młodości, trudnej starości dniu narodzin. Bogu podamy w końcu dłonie spalone skrzydłem antychrysta, i on zrozumie, że ta młodość w tej grozie jedna była czysta. 24. III. 44 r. 176 Z głową na karabinie Nocą słyszę, jak coraz bliżej drżąc i grając krąg się zaciska. A mnie przecież zdrój rzezbił chyży, wyhuśtała mnie chmur kołyska. A mnie przecież wody szerokie na dzwigarach swych niosły płatki bzu dzikiego; bujne obłoki były dla mnie jak uśmiech matki. Krąg powolny dzień czy noc krąży, ostrzem świszcząc tnie już przy ustach, a mnie przecież tak jak i innym ziemia rosła tęga nie pusta. I mnie przecież jak dymu laska wytryskała gołębia młodość; teraz na dnie śmierci wyrastam ja syn dziki mego narodu. Krąg jak nożem z wolna rozcina, przetnie światło, zanim dzień minie, a ja prześpię czas wielkiej rzezby z głową ciężką na karabinie. Obskoczony przez zdarzeń zamęt, kręgiem ostrym rozdarty na pół, głowę rzucę pod wiatr jak granat, piersi zgniecie czas czarną łapą; bo to była życia nieśmiałość, a odwaga gdy śmiercią niosło. Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało wielkie sprawy głupią miłością. 4 grudzień 1943 r. 177 * * * Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę i grzbiet jak pręt rozgrzany stygnie, niech mi nie kładą gwiazd na skronie i pomnik niech nie staje przy mnie. Bo przecież trzeba znów pokochać. Palce mam każdy czarną lufą, co zabić umie. Teraz nimi grać trzeba, i to grać do słuchu. Bo przecież trzeba znów miłować. Oczy granaty pełne śmierci, a tu by trzeba w ludzi spojrzeć i tak, by Boga dojrzeć w piersi. Bo przecież trzeba czas przemienić, a tutaj ciemna we mnie siła, i trzeba blaskiem kazać ziemi, by z sercem razem jak krew biła. Wrócę, rzemieślnik skamieniały, pod dach rozległy jasnych pogód, do rzezb swych tych, co już się stały i tych, co stać się jeszcze mogą. I dawne będą wzrok obracać niezdarne słupy pełne burzy, i te, których nie tknęła praca jak oddech niewidzialnej róży. I pośród nich jakże ja stanę z garścią, co tylko strzelać umie, z wiarą, co śmiercią przeorana, z sercem, co nic już nie rozumie? Ale jeżelim spalił młodość, jak palą kraje w wielkim hymnie, to nie zapomni czas narodu, a Bóg jak płomień stanie przy mnie. 178 I wtedy, wtedy liść mi każdy albo mi wróbel z nieba sfrunie i jego głos już głosem prawdy, i poznam głos, poczuję: umiem. I szmer ptaszęcy mi przypomni, że znałem miłość, i obudzi zdrętwiałe dłonie jak łodygi, i pocznę kwiaty, gwiazdy, ludzi, i ziemię w morza szum przemienię, i drzewa w zwierząt linie miękkie, i wtedy spadnie mi na rękę w pieśni odrosła wierna ziemia. 9. III. 1944 r. 179 Pokolenie Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała. Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą i tylko chmury palcom czy włosom podobne suną drapieżnie w mrok. Ziemia owoców pełna po brzegi kipi sytością jak wielka misa. Tylko ze świerków na polu zwisa głowa obcięta strasząc jak krzyk. Kwiaty to krople miodu tryskają ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała, pod tym jak korzeń skręcone ciała, żywcem wtłoczone pod ciemny strop. Ogromne nieba suną z warkotem. Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą. Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą, czuwając w dzień, słuchając w noc. Pod ziemią drążą strumyki słychać krew tak nabiera w żyłach milczenia, ciągną korzenie krew, z liści pada rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha. Nas nauczono. Nie ma litości. Po nocach śni się brat, który zginął, któremu oczy żywcem wykłuto, któremu kości kijem złamano; i drąży ciężko bolesne dłuto, nadyma oczy jak bąble krew. Nas nauczono. Nie ma sumienia. W jamach żyjemy strachem zaryci, w grozie drążymy mroczne miłości, własne posągi zli troglodyci. Nas nauczono. Nie ma miłości. Jakże nam jeszcze uciekać w mrok przed żaglem nozdrzy węszących nas, przed siecią wzdętą kijów i rąk, 180 kiedy nie wrócą matki ni dzieci w pustego serca rozpruty strąk. Nas nauczono. Trzeba zapomnieć, żeby nie umrzeć rojąc to wszystko. Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko. Szukamy serca bierzemy w rękę, nasłuchujemy: wygaśnie męka, ale zostanie kamień tak głaz. I tak staniemy na wozach, czołgach, na samolotach, na rumowisku, gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga, gdzie zimny potop omyje nas, nie wiedząc: stoi czy płynie czas. Jak obce miasta z głębin kopane, popielejące ludzkie pokłady na wznak leżące, stojące wzwyż, nie wiedząc, czy my karty iliady rzezbione ogniem w błyszczącym złocie, czy nam postawią, z litości chociaż, nad grobem krzyż. 22. VII. 43 r. 181 Z lasu Las nocą rośnie jak jezior poszum. Droga kołysze we mchu, we mchu. Ciężkie kolumny mroku się wznoszą. Otchłanie puste z ciemności płoszą krzyk zły, wysoki jak ze snu. A dołem potok ludzi i wozów i broni chrzęst we mgle, we mgle. Spod stóp jak morze wydęte grozą nieujarzmiona piętrzy się ziemia i głosy ciemne leżą w przestrzeniach jak to, co czeka obce i złe. %7łołnierze smukli. Twarzyczki jasne, a moce ciemne trą się i gniotą,
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|