Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Więc - skonkludował - gdyby potrzeba była...
Fontanus zza stołu, za którym stał, począł wychodzić i nie patrząc na Dzierżka piosenkę
jakąś nucił pod nosem, której wyrazy luzne zdawały się oznaczać, że u niego w kramie
wszystkiego dostanie. Nie odpowiedział więcej nic.
Z tym też Dzierżek powrócił do rotmistrza i doniósł mu, że aptekarz się nawet nie bardzo
z tym taił, iż truciznami frymarczył.
- Dobrze i to wiedzieć! - mruknął Mroczek.
Rozdział ósmy.
Na Franciszkańskiej ulicy, w domu Zborowskich, choć całe miasto żywiej się niż kiedy
poruszało, tej wiosny tak było pusto i cicho, jako nigdy.
Kasztelan gnieznieński, choć tu zajeżdżać prawo miał, nigdy gospodą nie stawał, bo z
braćmi, choć się kochali, nie jedno myślał, a ani on ich, ani oni jego nawracać nie kusili się
nadaremnie.
Andrzej tylko i Krzysztof, rzadki gość, domostwo zajmowali pod czas, gdy w Krakowie
bywali, a niekiedy siostrzany ich lub siostrzenice, bo familia liczna była i rozrodzona, więc
Stadniccy, Włodkowie, Ossolińscy i Chodkiewicze.
Już w pierwszych dniach maja, choć wesele hetmana dopiero miało w czerwcu nastąpić,
poruszało się w Krakowie i gotowało wszystko na festyny niebywałe, jakich miasto dawno,
dawno, bo od pierwszego małżeństwa Zygmunta Augusta, nie widziało.
Choćby był Zamojski się na królewski przepych dla synowicy króla, którą miał poślubić,
nie zmagał może, ale i król chciał okazałości dla pani młodej i dla Węgrów swych, i szlachta
a urzędnicy polscy pragnęli pokazać obcym, że u nich i było z czego, i było z czym wystąpić.
Wielu z panów z Niemiec i z Włoch nie wahali się sprowadzać kuchmistrzów kosztem
wielkim, aby tak wystąpić, iżby się ludzie dziwić musieli. Zawczasu już mirabilia
oznajmywano... ale im, z jednej strony, świetniej się zapowiadały gody, tym z drugiej,
nieprzyjaciele króla i hetmana okrutniejszą zazdrością i gniewem pałali, szczególniej
przeciwko Zamojskiemu, iż się śmiał do majestatu przybliżać i kumać z nim, przez co
wyrastał ponad bracią, a jak tytuły nienawistne były równości szlacheckiej, tak i wszelkie
wywyższenie i odznaczenie, krom senatorskiego dostojeństwa, burze wzniecało.
Nie był Zamojski przeciwko temu, ażeby zazdrości i złości zamknąć usta i niechęci
złagodzić; jego przyjaciele zbliżali się do niechętnych i obiecywali im łaski królewskie dla
przejednania - ale im więcej się starano godzić i głaskać, tym właśnie sierdzili się mocniej
niechętni.
Pomiędzy nimi rej wodzili Zborowscy, powszechnie to wiadomym było, krom Jana, który
trochę na uboczu się trzymając, ani koło króla nie zabiegał zbytnio, ani się do braci garnął.
Rachował jednak na niego hetman i król, acz z pewnym niedowierzaniem spoglądając.
Dom panów Zborowskich na ulicy Franciszkańskiej, który już znamy, sam jeden może w
mieście stał, jakby w nim nikogo nie było. Ale to czyniono umyślnie. Wiedzieli Zborowscy, że
na ich każdy krok oczy są zwrócone, że im wiary nie dają, nie myśleli się więc nastręczać, a
nie chcieli oczów ściągać na siebie. Ale myliłby się, kto z tej niemej powierzchowności i
pozamykanych od ulicy okiennic wnosząc sądziłby, iż w domostwie nie ma nikogo.
Tak tu się żywo obracano, jak i gdzie indziej, tylko nie chciano, aby o tym świat wiedział.
Nie było dnia, aby jakiś poseł ze Zborowa lub z innych rezydencji panów braci nie
zajechał, języka nie dostał lub rozkazu nie przyniósł, ale się to w ciszy i kącie odbywało.
Podczaszy czynniejszym był niż kiedykolwiek, a o Samuelu, po powrocie z Niżu, różnie
rozpowiadano. Nigdy on spokojnie usiedzieć nie mógł. Tu mu jednak do Krakowa jechać i
pokazywać się powszechnie odradzano, a i on sam się wahał. Niejeden raz go już
przestrzeżono, że hetman się odgrażał banicję przypomnieć.
Z własnej historii wiedzieli Zborowscy, że banitę ubić nawet bezkarnie było wolno, bo
ojciec ich, Marcin, tak nieszczęśliwego męża Halszki z Ostroga, kniazia Sanguszkę, ścigał i
zabił.
Krzysztof też, choć na sobie nie miał żadnego dekretu, od czasu gdy o nim wzmiankę w
papierach ściętego Ościka znaleziono, nie czuł się całkiem bezpiecznym i nierad ukazywał.
Jeden tylko Andrzej nie lękał się, bo na sobie jawnego nic nie miał, choć tak był jak
bracia dla króla i Zamojskiego usposobiony.
Od powrotu z Niżu Samuela, marszałek i podczaszy nie widzieli się z sobą; pierwszy z
nich w początkach maja do Krakowa przybył, ale się prawie nie ukazywał. Wieczorami tylko
do swoich przyjaciół chadzał i z ludzmi się widywał. W mieście o nim tak jak nie wiedziano.
Chciało się panu Andrzejowi, choćby cale nie występował na weselu, widzieć je i ze
zjazdu korzystać, aby z wielu się widzieć i rozmówić, ale wahał się jeszcze.
O Krzysztofie nic słychać nie było, bo ten za sobą drogę i tropy starannie zacierał.
Zdziwił się więc pan Andrzej, gdy jednego wieczora od Zbarażskich, żony swej krewnych,
powróciwszy, w domu przy Franciszkańskiej ulicy, zamiast ścian niemych, brata Krzychnika
zastał.
Chociaż między rodzeństwem miłości szczególnej nie było, jednakże wszyscy oni mieli
rodzaj przywiązania do siebie i radzi się zawsze widywali. Krzychnik nawet z gorącością
wielką pana marszałka uścisnął.
- Gdzieżeś ty bywał i co się z tobą działo?! - zawołał Andrzej. - Znikasz wszystkim z
oczów i kryjesz się nadto z sobą, dlatego cię też może posądzają o knowania.
Podczaszy się rozśmiał, powtarzając:
- Posądzają! Mają słuszność, bo ja knowam, a to mnie tylko boli, że dotąd na próżno.
Na Samuelam rachował, iż go teraz ujmę w ręce i nim pokieruję, ale jeszcze się nie
wyburzył.
- Widziałeś go? - spytał marszałek.
- Nie raz i nie dwa - rzekł Krzychnik. - Umyślniem do niego jechał, z nim wędrował, bo
on na miejscu nie utrwa. Myślałem, że go sobie pozyskam... ale mi się ladaco z rąk wymyka.
Siedli sam na sam bracia i tu już tajemnic dla siebie nie mieli.
- Wiem, że teraz z okazji wesela - rzekł Krzysztof - coś bym dla siebie wytargował,
zaprzedawszy się im duszą i ciałem, ale nie chcę.
I dodał nagle:
- Truciznę królowi zadać, gdyby było można, nie od rzeczy by było... Włosi powiadają, że
ze zwierzem jego jad ginie, ale nam łatwiej się uporać z kanclerzem i na tegośmy z
Samuelem dekret wydali.
- Co? Czasu wesela? - zapytał Andrzej.
- Ba, gdyby i tak nawet zręczność się nadarzyła, my się nie zawahamy.
- Wy? - podchwycił marszałek.
- To jest... ja radą i głową, a Samuel ręką - odpowiedział Krzychnik. - Nie sądzę jednak,
aby czasu wesela się nam to powieść mogło, hetman jest otoczony, strzeżony, ludzi swoich i
obcych za gęsto, ale dziś czy jutro go to nie minie... Właśnie mu się damy ubezpieczyć cicho
siedząc, a Samuel znaku życia nie dając, aby go tym pewniej w danej godzinie wziąć.
Wtem Krzychnik ręce załamał. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grolux.keep.pl
  • Powered by MyScript