[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Około południa rozbolała mnie głowa. Zdarzało się to od czasu do czasu, jak zwykle więc połknąłem dwie tabletki przeciwbólowe i spokojnie czekałem aż zaczną działać. Odłożyłem wykazy kont, które przeglądałem, oparłem się o ścianę, zamknąłem oczy... Ale ból wcale nie ustępował. Wprost przeciwnie, stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Może był to pierwszy sygnał ostrzega- wczy? Nie wiem. Jedyne, co mi wtedy przychodziło do głowy, to obawa, że dłużej nie wytrzymam. Nie skarżyłem się, ale ten ból było chyba widać, bo nasz szef, zawsze pilnujący, byśmy ani o minutę za wcześnie nie skończyli pracy, tym razem sam zaproponował mi, żebym natychmiast poszedł do le- karza i dziś już nie pokazywał się w banku. Nie musiał mi tego powtarzać. Skwapliwie skorzystałem z propozycji, choć przyznam szczerze - akurat wtedy wolałbym już raczej zostać po godzinach, niż dłużej znosić ten cholerny ból. Do lekarza jednak nie poszedłem. Nigdy nie lubiłem lekarzy i potrafiłem na poczekaniu znalezć tysiące powodów, by 54 ich nie odwiedzać, nawet jeśli wiedziałem, że to wręcz konieczne, więc i wte- dy, natychmiast po wyjściu na ulicę, udało mi się siebie przekonać, że na świeżym powietrzu samo mi przejdzie. W pierwszej chwili zamierzałem pójść wolno w kierunku domu, potem po- łożyć się, odpocząć, ale - nie pamiętam już teraz dlaczego - ruszyłem w przeciwną stronę. Po pewnym czasie z zadowoleniem stwierdziłem, że zbli- żam się do jakiegoś parku. Usiadłem na pierwszej napotkanej ławce, znów zamknąłem oczy i - musiałem chyba się zdrzemnąć, bo kiedy je otworzyłem, mój zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Ostrożnie dotknąłem prawą ręką skroni, przetarłem zdrętwiały kark... Można już było wytrzymać. Raz jeszcze spojrzałem na zegarek. Do banku nie musiałem wracać. Do domu też w zasadzie nie było po co iść o tej porze, skoro poczułem się lepiej. Anna miała przyjechać dopiero póznym wieczorem, gdyż wybrała się w od- wiedziny do matki, która mieszkała na dalekim przedmieściu. Co prawda, w telewizji zapowiadali transmisję z meczu o puchar świata, ale było jeszcze sporo czasu. Poza tym w parku było tak pięknie... Kilkanaście metrów od ławki, na której siedziałem, znajdował się staw. Pły- wały po nim łabędzie i chyba dzikie kaczki. Orzezwiający wiaterek poruszał nie w pełni jeszcze rozwiniętymi listkami na okolicznych drzewach. Z zarośli dobiegał co chwila zdumiewający swą różnorodnością świergot ptaków, któ- rego można było słuchać jak najwspanialszej muzyki. Odpoczywałem. Wkrótce zauważyłem, że alejką obok stawu spaceruje dwoje bardzo mło- dych ludzi. Szli wolno, przytulając się do siebie i całując co parę metrów. Ob- serwowałem ich niby obojętnie, a jednak z coraz bardziej zaciskającymi się zębami. Byli młodzi, szczęśliwi... Nie, to nawet nie o to chodziło, bo i ja byłem przecież młody i na swój spo- sób szczęśliwy. Miałem właściwie wszystko, co w potocznej opinii potrzebne było do szczęścia, a przede wszystkim miałem kochającą żonę, - z którą było mi dobrze i jeżeli czegoś w naszym wspólnym życiu jeszcze brakowało, to chyba tylko dziecka. Skąd więc wzięło się nagle owo poczucie zazdrości, gdy patrzyłem na tę parę zakochanych? Nie bardzo potrafiłem to sobie wytłumaczyć. Zresztą wó- wczas nie zastanawiałem się nad tym, nie myślałem tak, jak myślę teraz. Czułem tylko podświadomie, że ich szczęście, którego mogłem się zaledwie domyślać, jest jakby lepsze, pełniejsze, prawdziwsze od mojego. Zaczęły mi się przypominać nasze z Anną spacery, nasze długie rozmowy, 55 pierwsze pocałunki, wieczorne rozstania, po których długo nie mogłem zas- nąć, marząc o tym, jak następnego dnia znów będzie nam razem dobrze. Wi- działem nas trzymających się za ręce, beztroskich, roześmianych, to znów spokojnych i zamyślonych, drżących z podniecenia, którego zaspokoić do końca nie mieliśmy jeszcze odwagi. Widziałem to tak, jakby zdarzyło się za- ledwie wczoraj, a jednocześnie - sto lat temu. Boże, pomyślałem, jak dawno
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|