[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Do kroćset! - zaklął Sebastian i mocno zaciął konie. Nie oglądając się więcej, skręcił w New Bond Street, mieszcząc się cudem między szeroką furmanką i gigiem na wysokich kołach, którym powoził tłusty mężczyzna w żółtym płaszczu. Mężczyzna szarpnął lejce, kasztan stanął dęba. - Hej, ty! - Sebastian usłyszał krzyk Maitlanda. Odwracając się zobaczył, że konstabl wskakuje na kozioł gigu. - Oddawaj lejce. - Olaboga, dlaczego - biadolił woznica. - Złaz - warknął Maitland i ściągnął lejce, odzyskując kontrolę nad koniem, po czym zepchnął woznicę z siedzenia. Daleko z przodu ulica była zatłoczona pojazdami. Sebastian zebrał lejce, oceniając odległość między stojącym barouchem wdowy i wózkiem zaprzężonym w osiołka, niespiesznie poruszającym się w górę zalanej deszczem ulicy. - Milordzie! - krzyknął sir Henry Lovejoy, wychyliwszy się do połowy z otwartego okna landa na deszcz i waląc pięścią w starą budę powozu - W imieniu króla żądam, byś zatrzymał ten powóz NATYCHMIAST! Do licha , pomyślał Sebastian. Zapomniał o sędzi. - Proszę schować głowę - krzyknął, unikając jego wzroku. - Powiedziałem: żądam - sir Henry przerwał, patrząc szeroko otwartymi oczami, jak Sebastian zawraca wokół baroucha, i to tak blisko, że jedna z wiszących przy powozie lamp musnęła rondo sędziowskiego kapelusza. - Wielki Boże - sapnął sędzia, gwałtownie chowając łysą głowę do wnętrza powozu. Wisząc na lejcach, gwałtownym skrętem w lewo Sebastian wprowadził lando na Maddox Street. Przerażony osioł, zaprzężony do wózka, który powóz minął w pędzie, zaczął szarpać się i kopać. Z wózka, prosto na bruk, wysypał się ładunek - stado gdaczących kurczaków. - Zabierzcie z drogi ten przeklęty wózek! - wrzasnął Maitland, zatrzymując gig. Kasztan parskał i potrząsał łbem, gdy konstabl ściągnął lejce. Gniadosze poszły pędem. Sebastian popuścił lejce, pędząc Maddox Street wzdłuż kamiennego gmachu kościoła Zwiętego Jerzego. Aagodny dzwięk kościelnych dzwonów rozbrzmiewał w rześkim wieczornym powietrzu. Elegantki w kolorowych sukniach i panowie z parasolkami pierzchali w popłochu przed rozpędzonym powozem. - Zatrzymać ten powóz! - krzyczał Lovejoy, wygrażając pięścią, gdy Sebastian skręcił na rogu kościoła, pędząc w Mili Street. - W imieniu króla, stać! Sebastian rozejrzał się pospiesznie, ale ulica była pusta. Nie dostrzegł nikogo poza latarnikiem i jego synem. Mężczyzna zawrócił tuż przed wylotem Conduit Street, w ostatniej chwili unikając zderzenia gniadoszy z potężnym karym wierzchowcem. Młoda dama, która go dosiadała, starała się odzyskać kontrolę nad rozszalałym koniem. Gwałtownie ściągnął lejce. Gniadosze stanęły dęba, parskając, ich podkowy krzesały iskry. Złącza starego landa skrzypnęły, usłyszał trzask pękającego drewna. Pudło powozu przechyliło się na bok i roztrzaskało o bruk. - Dewlin - wrzasnął sir Henry, walcząc z drzwiami powozu. - Do licha - szepnął Sebastian. Na twarzy czuł strugi deszczu. Gdzieś po drodze musiałem zgubić kapelusz , pomyślał. Ześlizgnął się z kozła, zachwiawszy na mokrym bruku i minął masztalerza młodej damy, który zszedł z własnego konia, by złapać za uzdę przerażonego wierzchowca swojej pani. Koń masztalerza, dobrze ułożone, cierpliwe zwierzę, stał nieopodal, z ciężkim łbem zwieszonym nisko i wodzami wlokącymi się po mokrym bruku. Sebastian chwycił wilgotne rzemienie i wskoczył na siodło. - Hej, ty tam! Stać! - pobladły masztalerz odwrócił się od spłoszonego karosza. - Stój, koniokradzie! Sebastian spiął myszatego konia i pogalopował ściemniałą deszczem ulicą w stronę Covent Garden i mroków półświatka St. Giles. ROZDZIAA 8 Charles hrabia Jarvis nie pamiętał dokładnie, kiedy uświadomił sobie, że większość jego pobratymców charakteryzuje niewiarygodna wręcz głupota. Przypuszczał, że owa konstatacja dojrzewała przez lata starannej obserwacji zachowań i procesów myślowych pokojówek, lokajów, prawników, lekarzy i panów na włościach, zaludniających świat jego dzieciństwa. Za to pamiętał dokładnie, kiedy zdał sobie sprawę z potęgi własnego intelektu i władzy, jaką mu ona daje. Miał wtedy dziesięć lat i cierpiał pod jednym z szeregu guwernerów, których matka uparła się zatrudniać do nauczania jedynego syna i spadkobiercy zmarłego męża. Nie chciała narażać wątłego zdrowia jedynaka (a i swojej pozycji, jako matki dziedzica) na potencjalnie śmiertelne rygory Eton. Wikary, niejaki pan Hammer, miał się za nie lada uczonego. Jedynie brutalna konieczność zmusiła go do przyjęcia nędznej posady wychowawcy; nie marnował też okazji, by uzmysłowić pupilowi ogrom jego ignorancji i ciasnotę horyzontów. Pewnego dnia dał Jarvisowi niewykonalne, jak mniemał, zadanie: problem matematyczny, nad którym sam biedził się w Oksfordzie ponad miesiąc. Jarvis rozwiązał je w dwie godziny. Jego sukces tak rozwścieczył wychowawcę, że pod byle pretekstem spuścił chłopcu tęgie lanie. Jarvis uznał jednak, że było warto, ponieważ w owej chwili triumfu zrozumiał, że większość ludzi, nawet szlachetnie urodzonych i dobrze wykształconych, ma umysły, które błądzą i gubią się na manowcach. Pojął także, że jego własna umiejętność szybkiego, sprawnego myślenia, analizy i odkrywania struktur oraz tworzenia precyzyjnych strategii i rozwiązań była nie tylko rzadkością, ale i bardzo potężnym narzędziem. Najpierw myślał, że w Londynie będzie inaczej. Szybko jednak odkrył, że poziom głupoty i niekompetencji w najwyższych sferach, czy nawet w rządzie, nie różni się zasadniczo od spotykanych gdzie indziej, na przykład, na spotkaniu szczwaczy z Middlesex. Człowiek, którym Jarvis zajmował się w tej chwili, hrabia Frederick Fairchild, mógł służyć jako przykład. Był synem księcia, ale tylko młodszym, co oznaczało, że w życiu musi polegać na
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|