Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

powierzchnię. Na laptopie Simona zostawiłem krótki list
pożegnalny i aktywator ostatniej części programu, który
dawał mi czterdzieści minut na ewakuację.
Bardzo prosta sztuczka pozwoliła mi na przesłanie z
opóznieniem kilku rozkazów, z których pierwszy wprowadzał
do systemu fałszywe dane o skażeniu jedynego drożnego
tunelu, a ostatni nakazywał rozłączenie komputerów z
centrum dowodzenia i obudzenie siedemdziesięciu sześciu
najważniejszych decydentów tego spisku. Ich żony, dzieci,
personel zostawiłem w kokonach. Decyzję, czy pozostaną w
nich do końca nieświadomi czy też zginą w towarzystwie
niedoszłych władców ziemi, pozostawiłem tym ostatnim.
Wyjechałem na górę ciasną windą pneumatyczną i
odesłałem ją zaraz na dół. Od momentu włączenia stopera
minęło dopiero dwadzieścia sześć minut. Zdążyłem
zapakować wszystkie zapasy do juków Sue, zanim po-
czułem lekkie drżenie podłogi. Mechanizmy ochronne bazy
zamykały właśnie w kilku miejscach liczący prawie tysiąc
stóp pionowy szyb windy. Cztery grodzie składające się z
płyt tytanowych, każda gruba na trzy stopy, podzieliły go na
równe części. Nad każdą z nich pojawił się też gruby czop z
szybko tężejącego betonu. Przekucie się przez te zapory
było możliwe, ale wymagałoby masy ciężkiego sprzętu i co
najmniej kilku tygodni pracy. Zakładając oczywiście, że
najpierw udałoby się przebić przez podobne, choć mniejsze
blokady na korytarzach prowadzących do najbliższego
szybu.
Zadbałem o to, aby spiskowcy mieli do swojej dyspozycji
sporo narzędzi oraz zapasy żywności na parę miesięcy.
Broni także im nie pożałowałem...
Liczyłem na masę rozrywki.
Jak przystało na rasowego Anioła Zagłady,
Nie byłbym sobą, gdybym nie zostawił furtki do systemu.
Zlokalizowałem jeden ze światłowodów, którymi centrum
dowodzenia połączone było z powierzchniowymi czujnikami,
i podpiąłem do niego kilka wydzielonych systemów, do
których ci z dołu nie mieli dostępu. Uzyskałem tym
sposobem połączenie z kilkoma kamerami monitorującymi
najważniejsze pomieszczenia odciętego, najniższego
poziomu. Dzięki nim mogłem przez siedemnaście kolejnych
dni obserwować na ekranie zabranego z dołu laptopa
ostatnie reality show na Ziemi.
Chłopcy byli niezli. Zwłaszcza Simon. Część z nich
chwyciła od razu za młoty i pociła się w korytarzu za
szatniami, skuwając beton, kilku podjęło w tym czasie
szaleńcze próby odbudowania systemu. Miałem szczęście,
że zdecydowałem się na fizyczne przerwanie najistot-
niejszych połączeń sieci, bo niektórzy z uwięzionych za-
dziwiali mnie swoją pomysłowością. Byłem pewien, że
udałoby im się przełamać część zabezpieczeń w czasie, jaki
im dałem, ale układów stopionych przez kwas nie mogli
stworzyć z niczego.
Po tygodniu zaczęli się zabijać.
Mięczaki.
Najpierw ktoś strzelił sobie w łeb. Nie byłem pewien jego
tożsamości, bowiem zrobił to dość dyskretnie, wchodząc za
komory, zza których już go nie wyniesiono. Dzień pózniej
widziałem, jak któryś z analityków po chwili awantury
wygarnia cały magazynek do pracujących przy komputerach
kolegów. Simon stanął na wysokości zadania i zdjął gościa
jednym strzałem. Tuż poza krawędzią pola widzenia.
Poruszyłem kamerą, aby zobaczyć efekty jego akcji, i to był
niestety mój błąd. Jedyny, ale bolesny. Skurwysyn musiał
usłyszeć brzęczenie serwomotorka, bo już po chwili ekran
wypełniła jego wykrzywiona nienawiścią twarz. Widziałem ją
tylko przez kilka sekund, potem mogłem już tylko patrzeć w
mroczne wnętrze lufy.
Mój ulubiony-wróg rozwalił wszystkie kamery, które
wypatrzył. Ominął tylko jedną, ale i ja z niej niewiele mogłem
zobaczyć. Zrobiło się nudniej, więc dla podkręcenia tempa
akcji zredukowałem im o połowę ilość tlenu.
Oprócz podglądu z kamery w rogu szatni mogłem
jeszcze obserwować dane napływające z komputerów, ale
ich aktywność malała z każdym dniem. Osiemnastego
poranka nie pojawił się ani jeden bajt wysłany z dołu,
podobnie było przez kilka następnych dni. Jeśli ktoś tam
jeszcze żył, stracił zainteresowanie elektroniką. A może po
prostu rozwalił wszystkie maszyny, aby wyładować
narastającą złość i agresję. Kogo to zresztą obchodzi... Na
pewno nie mnie. Miałem ten świat tylko dla siebie.
Mogłem robić, co mi się zamarzyło. A miałem marzenia
godne Boga.
Ulubionym sportem pana wszechrzeczy było latanie. Skok z
Empire State Building albo innego wysokościowca i
szybowanie na paralotni dawały mi poczucie absolutnej
wolności. Nie była to zbyt bezpieczna zabawa, przelot
między budynkami na Wall Street przy silnym wietrze groził
w każdej chwili uderzeniem w ścianę i upadkiem. Nie
dbałem o to. Jedynym limitem dla mnie była wydolność płuc.
Wspinaczka na setne piętro wieżowca kosztowała sporo
wysiłku. Zwłaszcza że musiałem wtargać na górę cholerną
lotnię. Trwało to godzinami.
Odpoczywałem co kilka pięter, czasem nawet spałem na
schodach. Ale te kilkanaście, czasem kilkadziesiąt minut
zabawy w powietrzu rekompensowały mi wszelkie trudy.
Byłem szczęśliwy jak dziecko. Zawsze o tym marzyłem,
jeszcze w sierocińcu śniłem często, że latam. Nie samolo-
tem, ale sam, jak Wendy i Piotruś Pan. Wprawdzie prze-
mykałem wtedy nad szmaragdową rajską doliną, pełną
ogromnych drzew i, szemrzących strumieni, a nie w be- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grolux.keep.pl
  • Powered by MyScript