[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego, że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciągnął za kołnierz. Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczętnie i ostatecznie. One nie chcą już dłużej żyć tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie naśladować swoich przodków i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one uważają inaczej. Nie chcą wyrosnąć na pijaków i rozpustników, ludzi małodusznych, konformistów i niewolników, nie chcą, żeby zdobiono z nich przestępców, nie chcą waszych rodzin i waszego państwa. Głos umilkł na chwilę. Przez całą minutę nie było słychać ani jednego dzwięku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznąc nad ziemią. Potem Głos przemówił znowu: - Możecie być zupełnie spokojni o swoje dzieci. Będzie im dobrze - lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogą was przyjąć, ale od jutra - przychodzcie. W Końskiej Dolinie zostanie przygotowany Dom Spotkań i od trzeciej po południu możecie przychodzić choćby codziennie. Codziennie o pół do trzeciej z placu miejskiego będą odchodzić trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz burmistrz zatroszczy się o dodatkowy transport. Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali się poruszyć. - Tylko wezcie pod uwagę - ciągnął Głos. - To od was samych zależy czy dzieci zechcą się z wami spotykać. W pierwszych dniach możemy jeszcze je nakłonić, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic będą miały na to ochoty... ale potem... to już jak tam się sami z nimi dogadacie. A teraz rozejdzcie się Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzę, pomyślcie, spróbujcie pomyśleć, co możecie dać swoim dzieciom. Przyjrzyjcie się sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swój obraz i podobieństwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domów. Tłum pozostał nieruchomy. Być może próbował myśleć. W każdym razie Wiktor próbował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu strzępy wspomnień, fragmenty rozmów, głupia, umalowana twarz Loli. A może jednak lepiej skrobankę? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżącymi z wściekłości... Ja z ciebie zrobię człowieka, parszywy szczeniaku, skórę z ciebie zedrę... Okazało się, że mam dwunastoletnią córkę, czy możesz pomóc mi jakoś ją urządzić w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z ciekawością patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata? Marsz na miejsce! Masz tu lalkę, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz się jak dorośniesz... - No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - Odejdzcie!. Nadleciał ciężki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł. - No, idzcie już - powiedział Głos. I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciężka wilgotna dłoń, która legła na twarzy, popchnęła - i znikła. Wiktor otarł policzki i zobaczył, że tłum się cofa. Ktoś głośno krzyknął, rozległy się dzwięczące dość niepewnie nawoływania, wokół samochodów i autobusów powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczęli ze wszystkich stron wdrapywać się do skrzyni ciężarówki, wszyscy poczęli się śpieszyć, rozpychać, tłoczyć w drzwiach samochodów, niecierpliwie rozdzielać sczepione kierownicami rowery, zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, często oglądając się, ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na transporter, który właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanął na widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie się odwracają i dlaczego się śpieszą, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek się bał, to tego, że Głos znowu powie: Idzcie"! i znowu ciężka wilgotna dłoń z odrazą legnie na jego twarzy. Grupka kretynów w złotych koszulach wciąż jeszcze niepewnie dreptała przed bramą, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i wrzasnął na nich - imponujący, pewny siebie, spełniający przyjemny obowiązek i oni również cofnęli się, następnie zawrócili i powlekli precz, zbierając po drodze rzucone na ziemię szare, granatowe; ciemne płaszcze, i oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy, samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ciężarówki rozglądali się niespokojnie i pytali jeden drugiego: Gdzie jest kierowca?" Potem nie wiadomo skąd wynurzyła się Diana, Diana Gniewna stanęła na stopniu, spojrzała w górę, po czym krzyknęła surowo: Tylko do skrzyżowania! Samochód jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił się zaprotestować, wszyscy byli wyjątkowo cisi i zgadzali się na wszystko. Teddy nie pojawił się do kopca, prawdopodobnie zabrał się innym samochodem. Diana zakręciła i pojechali znajomą betonową szosą mijając grupy pieszych oraz rowerzystów, a ich z kolei wyprzedzały przeciążone samochody osobowe, z jękiem przysiadające na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczął się dopiero wtedy, kiedy Diana podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł się do szoferki. Oboje milczeli do samego sanatorium. Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała - Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił się na łóżko w swoim pokoju, zapalił papierosa i zaczął gapić się w sufit. Być może godzinę, być może dwie, bez przerwy palił, wiercił się na łóżku, wstawał, spacerował po pokoju, bezmyślnie wyglądał
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|