[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przeciwnicy w zupełnej ciszy stanęli na swoich miejscach. „Krety” – przypomniał sobie diakon siedzący w krzakach. Szeszkowski znów coś mówił, Bojko znów coś tłumaczył, ale Łajewski nic nie słyszał, a raczej słyszał i nie rozumiał. Gdy nadeszła odpowiednia chwila, odwiódł kurek i podniósł ciężki, zimny pistolet lufą do góry. Ponieważ nie rozpiął płaszcza, uwierało go w ramieniu i pod pachą, a ręka podniosła się tak niezdarnie, jakby rękaw był uszyty z blachy. Łajewskiemu przypomniało się, jaką nienawiść wzbudziły w nim wczoraj kędzierzawe włosy i śniade czo- ło, pomyślał jednak, że nawet wczoraj, nawet w porywie zaciekłej nienawiści i gniewu nie wystrzeliłby do człowieka. W obawie, żeby kula nie trafiła przypadkiem von Korena, podno- sił pistolet coraz wyżej i czuł, że ta zbyt ostentacyjna wspaniałomyślność jest nietaktowna i niewspaniałomyślna, ale inaczej nie mógł, nie umiał. Patrząc na bladą, drwiąco uśmiechniętą twarz von Korena, który widocznie był przekonany od początku, że przeciwnik odda strzał w powietrze, Łajewski myślał, że zaraz, dzięki Bogu, wszystko się skończy, że tylko trzeba mocniej pociągnąć za cyngiel. Wystrzał gwałtownie szarpnął ramieniem, rozległ się huk, w górach odezwało się echo: pach-tach! Wówczas von Koren odwiódł kurek i spojrzał w stronę Ustimowicza, który maszerował bez przerwy, założywszy ręce do tyłu i nie zwracając uwagi na nikogo. – Panie doktorze – powiedział zoolog – niech pan z łaski swojej przestanie chodzić. Przez pana aż mi w oczach miga. Doktor zatrzymał się. Von Koren zaczął mierzyć w Łajewskiego. „Koniec!” – pomyślał Łajewski. Lufa pistoletu skierowana prosto w twarz, wyraz nienawiści i pogardy, bijący z każdego rysu, z całej postawy von Korena, i to morderstwo, które za chwilę popełni uczciwy człowiek w biały dzień, w obecności uczciwych ludzi, i ta cisza, i nieznana siła, nakazująca Łajew- skiemu stać, a nie uciekać – jakież to zagadkowe, niepojęte, straszne! Chwila, gdy von Koren mierzył, wydała się Łajewskiemu dłuższa niż noc. Spojrzał błagalnie na sekundantów; stali bez ruchu, okryci bladością. „Strzelajże prędzej!” – myślał Łajewski i czuł, że jego blada, drżąca, żałosna twarz musi budzić w von Korenie coraz większą nienawiść. „Ja go zaraz zabiję – myślał von Koren mierząc w czoło i już czując pod palcem cyngiel. – Tak, naturalnie, że zabiję...” – On go zabije! – dobiegł nagle gdzieś z bliska rozpaczliwy okrzyk. W tej samej chwili huknął strzał. Widząc, że Łajewski nie upadł, ale stoi w miejscu, wszy- scy spojrzeli w tę stronę, skąd dobiegło wołanie, i zobaczyli diakona. Stał na przeciwnym brzegu, w gąszczu kukurydzy, blady, mokry i brudny, z mokrymi, lepiącymi się do czoła i policzków włosami, uśmiechał się jakoś dziwnie i wymachiwał mokrym kapeluszem. Szesz- kowski zaśmiał się z radości, rozpłakał się i odszedł na bok... 56 XX W chwilę potem von Koren i diakon spotkali się przy mostku. Diakon był niezwykle wzburzony, ciężko dyszał i unikał spojrzeń zoologa. Wstyd mu było, że się tak przestraszył, że paraduje w mokrej, powalanej odzieży. – Wydało mi się, że pan chce go zabić... – wymamrotał. – Jakie to sprzeczne z naturą ludz- ką! Tak, to jest wbrew naturze! – Ale skąd pan się tu znalazł? – dziwił się zoolog. – Niech pan nawet nie pyta! – machnął ręką diakon. – Diabeł mnie opętał: idź a idź... Więc
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|