[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Odczuwał niepokój na myśl o zejściu na dół. Od początku podróży mieli autostradę wyłącznie dla siebie, a obecnie czuli się już niemal swojsko pośród plątaniny rozbitych, zmiażdżonych i wypalonych pojazdów. W dole, polami szły bandy uchodzców ("Zaraz, zaraz - pomyślał - dlaczego nazywam ich uchodzcami? Czyżbym ja się wybrał na jakąś wycieczkę?") i Teremon nie miał wątpliwości, w jakiego rodzaju kłopoty ich dwoje może się wpakować. Jednak Siferra miała rację. Musieli zejść na dół i znalezć wodę. Zapas, który wzięli ze sobą, był prawie na wyczerpaniu. A być może także lepiej się poczują, kiedy spędzą trochę czasu z dala od nie kończącego się łańcucha zdemolowanych aut i sztywnych, jakby przyglądających się im trupów. Aatwiej będzie iść do Amgando. - Kilometr do najbliższego zjazdu. - Teremon wskazał ręką na pobliski znak drogowy. - Powinniśmy się tam dostać w godzinę. - Mniej. Droga przed nami wygląda na dość pustą. Zejdziemy z autostrady, szybko załatwimy nasze sprawy, a potem wrócimy spać tu na górę. Bezpieczniej jest położyć się gdzieś między samochodami niż na otwartej przestrzeni. Siferra uznała to za logiczne. Na tym stosunkowo mniej zapchanym kawałku drogi poruszali się prędko w kierunku zbliżającej się rampy zjazdowej, podróżując w tempie, jakiego nie osiągnęli na żadnym jeszcze odcinku autostrady. Niemal w mgnieniu oka dotarli do kolejnego znaku drogowego, który przypominał, że zjazd jest za pół kilometra. Wtedy jednak szczęście przestało im sprzyjać. W tym miejscu szosa była zatarasowana przez tak potężny zwał 343 wraków, iż Teremon uznał, że w ogóle nie będą w stanie przezeń się przedostać. Musiała się tu rozegrać prawdziwie monstrualna seria wypadków, coś potwornego nawet jak na to wszystko, przez co on i Siferra dotąd przeszli. W samym środku tkwiły dwie olbrzymie ciężarówki, sczepione zderzak w zderzak niczym dwie dzikie, walczące bestie; wyglądało na to, że dziesiątki samochodów osobowych uderzały w nie, wylatując w górę i spadając na inne, które nadjeżdżały z tyłu, tworząc gigantyczną barierę, sięgającą od jednego krańca szosy do drugiego, a nawet poza boczną balustradę. Wystające zewsząd pogięte drzwi i błotniki, ostre jak brzytwa, oraz kawałki rozbitego szkła wydawały złowieszcze dzwięki, kiedy hulał pośród nich wiatr. - Chodz tutaj! - zawołał Teremon. - Chyba znalazłem przejście: do góry przez tę przerwę, a potem po tej ciężarówce po lewej stronie... nie, nie, to się nie uda, musimy przejść dołem... Siferra podeszła bliżej. Pokazał jej, dlaczego zrezygnował z pierwotnego zamysłu. Przy drugim krańcu zwałowiska grupa samochodów sterczała pionowo w górę. Ich błotniki i kawałki blach jeżyły się niczym ostrza noży. Zaczęli się przeciskać pod spodem. Było to mozolne, uciążliwe i bolesne czołganie się w brudzie, przez odłamki szkła i lepkie kałuże paliwa. W połowie drogi musieli odpocząć. Teremon pierwszy wynurzył się po drugiej stronie przeszkody. - Bogowie! - jęknął. - Co teraz? Jakieś piętnaście metrów przed nimi autostrada była pusta i zaraz wznosiła się druga zapora, przegradzająca drogę w poprzek. Ta jednak została skonstruowana rozmyślnie - sterta drzwi i kół starannie nagromadzonych na wysokość dwóch, trzech metrów. Przed frontem tej barykady ze dwudziestu ludzi rozłożyło się obozowiskiem na środku autostrady. Teremon tak był pochłonięty przeciskaniem się przez gąszcz wraków, że nie zwracał uwagi na odgłosy dochodzące z drugiej strony. Siferra wyczołgała się spod zwałowiska i stanęła mu za plecami. Słyszał, jak wstrzymała oddech ze zdumienia. 344 - Trzymaj rękę na punktowcu - wyszeptał - ale go nie wyciągaj. Niech ci nawet przez myśl nie przyjdzie go użyć. Jest ich zbyt wielu. Sześciu czy siedmiu krzepko wyglądających mężczyzn niespiesznie ruszyło w ich stronę. Teremon stojąc bez ruchu obserwował, jak się zbliżają. Widział, że od tego spotkania nie ma ucieczki, żadnej nadziei na odwrót przez labirynt wraków, który właśnie pokonali. Na tej niewielkiej przestrzeni między dwiema barierkami byli z Siferrą zamknięci w pułapce. Mogli jedynie czekać na to, co się wydarzy, i mieć nadzieję, że ci ludzie okażą się w miarę normalni. Wysoki, barczysty mężczyzna o zimnym spojrzeniu zbliżał się powoli do Teremona, aż znalazł się z nim niemal twarzą w twarz. - Dobra, chłopcze - odezwał się. - To jest stacja kontroli. - Ostatnie słowo wymówił ze szczególnym naciskiem. - Stacja kontroli? - powtórzył Teremon chłodno. - A cóż to kontrolujecie? - Nie bądz taki mądry, bo przelecisz przez balustradę głową naprzód. Wiesz cholernie dobrze, co kontrolujemy. Nie pogarszaj swojej sytuacji. Skinął na pozostałych, a ci podeszli i zaczęli obmacywać ubrania ich obojga. Teremon ze złością odepchnął rewidujące go ręce. - Pozwólcie nam przejść - rzekł ostro. - Nikt nie przechodzi tędy bez kontroli. - Czyja to decyzja? - Moja. Zgodzisz się dobrowolnie, czy trzeba będzie cię zmusić? - Teremonie... - szepnęła Siferrą z niepokojem. Strząsnął jej rękę. Narastała w nim wściekłość. Rozum podpowiadał mu, że próba oporu jest szaleństwem, gdyż przeciwnicy zdecydowanie przewyższali ich liczebnie, a ten wysoki mężczyzna wyraznie nie żartował. Ci ludzie nie wyglądali na zwykłych bandytów. Było coś brzmiącego jakby oficjalnie w słowach tego mężczyzny, jak gdyby znajdowali się na jakiejś granicy, może w punkcie 345 celnym. Czego szukali w czasie kontroli? %7ływności? Broni? Czy ci ludzie spróbują odebrać im punktowce? Teremon uznał, że lepiej oddać im wszystko, niż głupio zginąć w beznadziejnej próbie walki o prawo do swobodnego podróżowania. Z drugiej strony, być poniewieranym w ten sposób, zmuszanym do uległości na publicznej drodze... Poza tym nie mogli sobie pozwolić na oddanie punktowców ani zapasu żywności. Od Amgando dzieliły ich wciąż setki kilometrów. - Ostrzegam cię... - zaczął wysoki mężczyzna. - A ja ostrzegam ciebie, trzymaj łapy przy sobie. Jestem obywatelem Federalnej Republiki Saro, ta autostrada jest wciąż otwarta dla wszystkich obywateli, niezależnie od tego, co się zdarzyło. Nie masz nade mną żadnej władzy. - Gada jak profesor - roześmiał się jeden z mężczyzn. - Te wywody o jego prawach i cała reszta. - Mamy już swojego profesora. - Wysoki mężczyzna wzruszył ramionami. - Więcej nie potrzebujemy. Wystarczy tej gadki. Bierzcie go i poddajcie kontroli. Od stóp do głów. - Puśćcie... mnie... Jakaś ręka chwyciła Teremona za ramię. Szybkim ruchem wyprowadził w górę pięść i
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|