[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i otwierając paszczę. — Nie boję się ciebie! — krzyknął Secoh. — Już nigdy więcej. To twój stry- jeczny dziadek nauczył mnie, że nie muszę giąć karku przed byle kim. Lepsza śmierć niż hańba! Właśnie pokonałem smoka równie wielkiego jak ty — zabiłem go! No, w każdym razie pomogłem twemu dziadkowi pokonać go, nie przestra- szyłem się go i ciebie się nie boję. Ty niczego nie dokonałeś; wszystko, co uczyni- łeś, zdarzyło się, gdyż James kierował twoim ciałem. A teraz będziesz się pysznił przez najbliższe sto lat i opowiadał, jak walczyłeś z olbrzymem! W porządku, opowiadaj, ale nie próbuj mnie poszturchiwać. Rozszarpię ci skrzydła! I Secoh naprawdę wyszczerzył kły na większego smoka. Gorbash cofnął gło- wę i spojrzał niepewnie. — Tak, i jeszcze jedno — rzekł Secoh. — Powinieneś się wstydzić! Gdyby żył twój stryjeczny dziadek, powiedziałby ci na pewno to samo. On był prawdziwym smokiem! Ty jesteś jedną z tych tłustych jaskiniowych jaszczurek. Ten oto James uczynił cię sławnym, a ty potrafisz się jedynie skarżyć. . . — Ha! — powiedział Gorbash, ale w jego głosie nie było już takiej siły jak przed chwilą. — Nie muszę przejmować się tym, co myśli jakiś błotny smok. Wy wszyscy byliście wokół i widzieliście, co ten Jerzy robił z moim ciałem. . . — I dobrze robił! — ostro przerwała mu Danielle. — Nie mówisz jak ktoś, kto mógłby zmierzyć się z olbrzymem. — Ja. . . — Gorbash — rzekł groźnie Aragh — nigdy nie miałeś za wiele rozumu. . . — Ale ja. . . — Ja też nie będę stał i słuchał oszczerstw rzucanych na sir Jamesa — oznaj- mił Brian. Twarz rycerza znieruchomiała i pociemniała. — Jeszcze jedno słowo, smoku, przeciw temu dzielnemu rycerzowi, a po raz kolejny w dniu dzisiejszym znajdę robotę dla mego miecza poszczerbionego na ciele larwy. — Pomogę ci — rzekł Secoh. — Dość! — warknął Carolinus. — Smoki, rycerze, czy według was na świecie nie istnieje nic poza bijatyką, dla której najbłahszy powód jest dobry? Dość już tego! Gorbash, jeszcze jedno słowo i w końcu zostaniesz żukiem. Gorbash nagle załamał się. Ciężko usiadł na tylnych łapach i zaczął pociągać nosem. — Nie musisz zaraz płakać — powiedziała Danielle nieco łagodniej. — Po prostu przestań opowiadać takie głupstwa. — Ale wy nie wiecie! — załkał Gorbash swym zdławionym basem. — Nikt z was nie wie! Nikt z was nie rozumie, co to było. Oto liczę sobie moje diam. . . to 182 znaczy czyszczę swoje łuski, a za moment jestem w jakiejś małej komnacie cza- rodzieja i tamten Jerzy — nie wiem, czy to był Mag, czy nie — pochyla się nade mną. Zrywam się oczywiście, by go rozszarpać na strzępy, ale przebywam w ciele Jerzego, nie mam żadnych pazurów, nie za wiele zębów. . . Gromada innych Je- rzych wpada i próbuje mnie złapać, ale ja uciekam i wybiegam z tego wielkiego zamku, w którym jestem, i jacyś inni Jerzy, odziani na niebiesko, z pałkami, za- pędzają mnie w ciemny kąt. Jeden z nich uderza mnie w głowę swoją małą pałką. Moja głowa Jerzego nie może wytrzymać nawet tak lekkiego ciosu i następnie uświadamiam sobie, że wróciłem do mojego ciała, ale ten Jerzy zwany Jamesem już tam jest. Wciska mnie w najciaśniejszy kąt i nic nie mogę zrobić, chyba że jest bardzo zajęty i zapomina o mnie. Nie mogę nic uczynić nawet wtedy, gdy śpi, bo kiedy on idzie spać, ciało idzie spać i ja też muszę spać. Wtedy w karczmie, gdy wypiliśmy trochę wina, jedyny raz odzyskałem całkowitą swobodę i gdybym nie był taki głodny i spragniony. . . — Gorbash — rzekł Carolinus. — Dość. — Dość? No dobrze — powiedział Brian trochę ochryple w ciszy, jaka zapa- nowała. — Czy możesz coś uczynić? Minęła już noc i dzień od czasu, gdy ostatnio jedliśmy. Dzień od czasu, gdy piliśmy. . . i nie mamy nic poza wodą ze stawów. — A poza tym — dodał dźwięczny głos Danielle, która wciąż siedziała na ziemi obok łucznika — Dafydd potrzebuje schronienia na noc i ciepła; jest w sta- nie wykluczającym jakąkolwiek podróż. Czy ten twój Wydział Kontroli nie może zrobić czegoś dla niego po tym, co on uczynił dla nich? — Jego kredyt dotyczy innej sprawy — wyjaśnił Carolinus. — Słuchaj — rzekł Jim — mówiłeś, że nawet po sprowadzeniu mojego cia- ła pozostanie mi jeszcze jakiś kredyt w Wydziale Kontroli. Użyjmy go, by dla wszystkich zdobyć jedzenie, picie i dach nad głową. — Cóż, może. . . — odparł Carolinus żując swą brodę. — Jednakowoż Wy- dział Kontroli nie prowadzi jadłodajni z wyszynkiem. Ale mogę użyć części twego kredytu i przenieść wszystkich w miejsce, gdzie będzie jedzenie i picie. — Ruszajmy — zaproponował Jim. — Dobrze więc. . . — Carolinus podniósł laskę i raz jeszcze uderzył jej koń- cem w ziemię. . . — Zrobione! Jim rozejrzał się. Nie byli już na grobli wśród trzęsawisk obok Twierdzy Lo- athly. Znów znajdowali się przed zajazdem Dicka Karczmarza. Zachód słońca różowił się ponad wierzchołkami drzew i łagodny półmrok obejmował wszyst- ko. Z otwartych drzwi karczmy dochodził zapach pieczonej wołowiny, od którego ślina napływała do ust. — Witajcie, witajcie, podróżni! — wołał Dick krzątając się przed drzwiami. — Witajcie w mojej karczmie, kimkolwiek jest. . . Przerwał i szczęka mu opadła. 183 — Pomóżcie mi niebiosa! — wykrzyknął i zwrócił się do Briana. — Szlachet- ny rycerzu, szlachetny rycerzu, tylko znowu nie to! Nie stać mnie! Po prostu nie stać mnie, choćbyś nie wiem ile razy był zaręczony z naszą panią z zamku. Jestem tylko biednym karczmarzem i moja piwnica nie jest taka pełna. Widzę tu nie jed- nego smoka, lecz dwa i co najmniej jednego więcej. . . e. . . — spojrzał niepewnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|