[ Pobierz całość w formacie PDF ]
godziny, próbując uzmysłowić sobie to, że ten niesamowity obiekt, z wirujący mi wokół niego srebrnymi pierścieniami, nie jest tylko artystyczną mrzonką, ale naprawdę istnieje - że jest światem, i to dziesięć razy większym od Ziemi. Nie przyszło mu wtedy nawet do głowy, że mógłbym kiedyś zobaczyć to cudo na własne oczy; pewny byłem, że tylko astronomowie ze swymi potężnymi teleskopami nacieszą się tym widokiem Ale już pózniej, gdy miałem z piętnaście lat, dokonałem kolejnego odkrycia - tak olśniewającego, że ledwie uwierzyłem. - Cóż to za odkrycie? - spytałem. Przestało mi już przeszkadzać towarzystwo przy śniadaniu; mój rozmówca okazał się typem niegroznym, a jego niekłamany entuzjazm robił sympatyczne wrażenie. - Odkryłem, że każdy głupiec może zrobić we własnej kuchni teleskop o potężnej mocy za kilka dolarów, poświęcając parę tygodni pracy. To było olśnienie; jak tysiące innych dzieciaków, pożyczyłem sobie z biblioteki publicznej książkę Ingallsa Amatorska konstrukcja teleskopów i wziąłem się do roboty. A pan - czy pan zbudował sobie kiedyś teleskop własnymi siłami? - Nie: jestem inżynierem, a nie astronomem. Nie miałbym pojęcia, od czego zacząć. - Sprawa jest dziecinnie prosta, jeśli się postępuje zgodnie z instrukcją. Najpierw trzeba zdobyć dwa krążki szklane, mniej więcej calowej grubości. Kupiłem je sobie za pięćdziesiąt centów od portowego handlarza; były to zużyte szyby luków z obtłuczonymi brzegami. Potem się przytwierdza jeden krążek do płaskiej, twardej powierzchni - wykorzystałem w tym celu ustawioną pionowo beczkę. Potem się kupuje szmergiel w proszku różnych grubości, od najbardziej gruboziarnistego po możliwie najdrobniejszy. Kładzie się szczyptę najgrubszego proszku pomiędzy dwa krążki i pociera tym górnym tam i z powrotem, chodząc powoli wokół nieruchomej podstawy. Wie pan, co się wtedy dzieje? W górnym krążku powstaje wyżłobienie poprzez ścierne działanie proszku, a chodząc dokoła tworzy pan wklęsłą, soczewkową powierzchnię. Co pewien czas trzeba wymieniać proszek na drobniejszy i przeprowadzać proste próby optyczne, żeby sprawdzić, czy krzywizna jest odpowiednia. Pod koniec zamiast szmergla używa się różu polerskiego, i wreszcie powierzchnia się tak wygładza, że aż trudno uwierzyć, że to robota własnych rąk. Pozostaje tylko jeden krok, ale wcale nie najłatwiejszy. Należy jeszcze posrebrzyć zwierciadło i w ten sposób zrobić dobry reflektor. Wystarczy kupić w aptece podane w instrukcji chemikalia i postępować dokładnie według zaleceń książki. Jeszcze dziś pamiętam, jak z zapartym tchem wpatrywałem się w cieniutką warstwę srebra powlekającą powierzchnię mojego małego zwierciadła. Nie było wcale doskonałe, ale działało dobrze i nie oddałbym go za żadne cudo z Mount Palomar. Przytwierdziłem zwierciadło do końca deski; niepotrzebny mi był tubus, po prostu nałożyłem dwie warstwy kartonu wokół zwierciadła, żeby nie wpadało zbędne światło. Za okular posłużyło mi małe szkło powiększające, kupione w sklepiku ze starzyzną za parę centów. Cały teleskop nie kosztował mnie w sumie więcej niż pięć dolarów - choć było to dla mnie całkiem sporo jak na owe czasy. Mieszkaliśmy wówczas na Trzeciej Alei w podupadłym hotelu, który był własnością mojej rodziny. Złożywszy teleskop, poszedłem zaraz wypróbować go na dach, w dżungli pokrywających wtedy każdy dom anten telewizyjnych. Pomęczyłem się chwilę z ustawieniem w jednej linii zwierciadła z okularem, ale nie popełniłem żadnego błędu i wszystko działało jak należy. Kiepski był to przyrząd optyczny - przecież to dopiero pierwsze podejście - ale w końcu powiększał pięćdziesiąt razy i nie mogłem się już doczekać zmroku i generalnej próby z gwiazdami. Sprawdziłem w almanachu, że Saturn po zmierzchu ma być wysoko na wschodzie. Gdy tylko się ściemniło, już byłem z powrotem na dachu, gdzie czekała na mnie moja koślawa konstrukcja z drewna i szkła, wetknięta pomiędzy dwa kominy. Była pózna jesień, ale nie poczułem nawet chłodu, bo niebo skrzyło się gwiazdami - a wszystkie należały teraz do mnie. Nie szczędziłem czasu na ustawienie jak najdokładniej ostrości na pierwszą gwiazdę w polu widzenia. Potem rozpocząłem polowanie na Saturna i szybko się przekonałem, jak trudno jest cokolwiek wypatrzyć przez nieodpowiednio zmontowany zwierciadlany teleskop. Ale już po chwili przemknął przez pole widzenia, przesuwałem więc teleskop ostrożnie we wszystkie strony - i już go miałem. Był maleńki, ale wspaniały. Chyba przez dobrą minutę nie oddychałem; nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Znając go dotąd tylko z obrazków, teraz oglądałem go w naturze. Wyglądał jak zabawka zawieszona w przestrzeni, z pierścieniami nieco otwartymi i przechylonymi w moim kierunku. Nawet teraz, po czterdziestu latach, pamiętam, że sobie pomyślałem: "Wygląda tak sztucznie - jak świecidełko z choinki!" Z lewej strony świeciła jasna gwiazda, w której rozpoznałem Tytana. Przerwał, i przez chwilę myśleliśmy na pewno o tym samym. Dla nas obu bowiem Tytan nie był już tylko największym księżycem Saturna - świetlnym punktem znanym wyłącznie astronomom. Był bezlitośnie wrogim światem, na którym wylądował Endeavour i gdzie trzech moich kolegów z załogi leżało w samotnych grobach, dalej od swych domów, niż kiedykolwiek spoczęły ludzkie szczątki. - Nie wiem, jak długo patrzyłem, wysilając wzrok i przesuwając teleskop po niebie gwałtownymi skokami w ślad za wznoszącym się ponad miasto Saturnem. Byłem miliard mil od Nowego Jorku; ale niebawem Nowy Jork już siedział mi na karku. Wspomniałem panu o naszym hotelu; należał do mojej matki, ale prowadził go ojciec - zresztą nie najlepiej. Hotel już od lat nie przynosił zysków, a moje dzieciństwo naznaczone było ciągłymi kryzysami finansowymi. Nie winię więc ojca za to, że się rozpił; musiał być większość czasu na wpół obłąkany ze zmartwienia. A ja na śmierć zapomniałem, że tego wieczora miałem pomagać w recepcji...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|