Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

go wszyscy diabli! Wyobraziła sobie wyraz twarzy męża, gdyby otworzyła te
drzwi, wyobraziła sobie wyraz twarzy nie znanej jej kobiety. Gdyby zdobyła
się na zrobienie tych kilku kroków, przekonałaby się przynajmniej, do kogo
należały te obrzydliwe majtki. Nie znalazła się przecież w sytuacji
wymagającej szczególnej subtelności.
Zrób to! - nakazała sobie i postąpiła krok w kierunku samochodu. Nagle
dostrzegła ruch na skraju lasu po przeciwnej stronie. Cofnęła się, utkwiła
wzrok w ścianie drzew. Może to jeleń? W każdym razie coś dużego. Pochyliła
się lekko i czekała, aż znów dostrzegła poruszenie. Owszem, coś dużego,
może yeti, może seryjny morderca, o którym myślała, nim otworzyła drzwi
W.S. Oczywiście, we Frog Point yeti być nie mogło, podobnie jak seryjnych
morderców, ale równie niemożliwe we Frog Point wydawało się przecież to
wszystko, co spotkało ją dzisiaj, a już zwłaszcza to, co działo się w tej chwili.
Czekała dobrą minutę, aż uznała, że czyjaś obecność po prostu się jej
przywidziała, i już miała znowu się poruszyć, kiedy z zarośli wyszedł jakiś
człowiek. Wolnym krokiem,
ostrożnie, zbliżał się do samochodu, już z daleka zaglądając do środka. Bailey,
strażnik z nocnej zmiany. Maddie znów oparła się o drzewo, swego
przyjaciela, zbyt zmęczona, by śmiać się łub płakać. Oczywiście, dlaczego
Bailey miałby nie przyjść, nie nacieszyć oczu, pewnie strasznie się nudził.
Gdyby postał w lesie jeszcze przez chwilę, widziałby, jak Maddie otwiera
samochód, a potem dostaje ataku szału, którego nikt nie byłby w stanie
przegapić. I nikt by go nie przegapił dzięki ożywionej działalności Baileya.
W porządku, poczeka, aż ci dwoje wyjdą.
Cienie na tylnym siedzeniu poruszały się, Maddie zamknęła oczy. Mąż i
nieznana kobieta kochali się; Bailey miał na co popatrzeć, lecz ona musiała
czekać. Tego już było za wiele. Odwróciła się i opadła na ziemię, opierając się
plecami o drzewo. Chciała przyjrzeć się rywalce, chciała, by Bailey wreszcie
sobie poszedł, chciała wrócić do domu. Siedziała na zgniłych, wilgotnych
liściach, podczas gdy jej mąż kochał się z inną kobietą. Od tej myśli zrobiło się
jej niedobrze. Jakie w gruncie rzeczy ma znaczenie, kim jest ta kobieta? Dowie
się tego, kiedy rzuci Brenta. A rzuci go z pewnością. I tylko to jest naprawdę
ważne. Rzuci go bez żadnych wątpliwości.
Niech to diabli! Maddie wstała. Jak na jeden dzień przeżyła dość, nie musi w
dodatku do tego wszystkiego dostarczyć jeszcze rozrywki Baileyowi. Brent
prędzej czy później wróci do domu. Jeśli Maddie dostanie ataku furii
wówczas, nie zrobi z siebie widowiska w miejscu publicznym. Najważniejsze
ze wszystkiego jest to, że teraz wie. Już nie musi się martwić, że Brent robi z
niej idiotkę, tłumacząc się tak przekonująco. Teraz po prostu wie!
Rozpoczęła drogę powrotną do samochodu. W dół szło się jej łatwiej, chociaż
ślizgała się na zgniłych liściach. Kiedy wreszcie dotarła do auta, przede
wszystkim zdjęła buty i położyła je na gazecie, którą matka woziła na
wycieraczce pod tylnym siedzeniem; kładła na niej parasolki i w ogóle
wszystko, co mogłyby pobrudzić wykładzinę. Ona również nie powinna
brudzić niczego, co należy do matki.
Usiadła za kierownicą. Głowa bolała ją bardzo, środek przeciwbólowy
przestawał działać. Do diabła! - pomyślała. - Do diabła! Wrzuciła bieg i
ruszyła w kierunku miasteczka.
Wróciła do domu o wpół do dwunastej. W.S. zdążył tymczasem zdrzemnąć
się w samochodzie, zaparkowanym po przeciwnej stronie ulicy.
Nie spodobał mu się jej dom - wprawdzie pomalowany był na ładny niebieski
kolor, miał białe okiennice i szeroki ganek, lecz tracił na urodzie już tylko
przez to, że mieszkał tu Brent. Mieszkańcy ulicy byli tak typowo
frogpointowi, że niemal wszyscy zdążyli już przyjrzeć się W.S. przez
zasunięte firanki. Nim Maddie wróciła, był gotów gryźć. W tej chwili
obserwował ją wysiadającą z samochodu i ochota do gryzienia sąsiadów
przeszła mu jak ręką odjął. Światło latarni sprawiło, że podjazd był nieco
mroczny, przez co W.S. nie widział twarzy Maddie. Zauważył jednak, że
bezwładnie opiera się o maskę samochodu.
Omal do niej nie podbiegł. Jeśli na świecie istniał ktoś, kto nie powinien być
krzywdzony, nie powinien być samotny, to tym kimś była właśnie Maddie.
Nagle przed oczami zobaczył scenę z podstawówki, którą wcześniej
przypomniała mu Anna. Widział czysto i wyraźnie, jakby zdarzyło się to
zaledwie wczoraj.
Działo się to w ostatnim tygodniu lekcji, w piątej klasie. Nad boiskiem Szkoły
Podstawowej imienia Harolda G. Troopa unosił się kurz. W.S. czuł jego smak
i smak krwi. Właśnie obił na kwaśne jabłko Pete'a Murphy'ego, który nazwał
go świnią, i teraz zwiewał najdalej jak się dało, pewien, że pani Widding-ton
dopadnie go w końcu, ale nadal żywiąc nadzieję, że zapomni o wszystkim
przed dużą przerwą. Skręcił za róg, chciał schować się wśród mrocznych,
stalowych schodów przeciwpożarowych, i nagle stanął twarzą w twarz z
Maddie Martindale, jedną z tych głupich dziewczyn z szóstej klasy, które
uważały się za ósmy cud świata. Już miał i przed nią uciec, ale zatrzymał się
wbrew samemu sobie.
Siedziała na szóstym chyba stopniu drabinki przeciwpożarowej i wyglądała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grolux.keep.pl
  • Powered by MyScript