[ Pobierz całość w formacie PDF ]
28 zamierza usiąść za kierownicą i wyjechać, powinien mieć przy sobie walizkę z pieniędzmi albo potwierdzony czek bankowy. Toteż wielu mieszkańców miasta snów, nie mogąc liczyć na potwierdzenie czeku, poszukuje dniem i nocą walizek z pieniędzmi. To oni tłumnie wypełniają budynki, mające specjalne otwory w dachach i wewnętrzne rynny, odprowadzające deszcz pieniędzy prosto do urządzeń, które je liczą i rozdzielają według potrzeb między oczekujących na cud spełnienia. Każdy numer, kolor i karta prędzej czy pózniej musi wygrać. Fortuna toczy się kołem jedynie po to, by wszystkich szczodrze obdzielić. Ten, kto nie przyszedł z pustymi rękami, nie pożałuje, jeśli poczeka na szczęśliwy los odpowiednio długo i we właściwej chwili nie zawaha się postawić wszystkiego na jedną kartę. Tu właśnie - i nigdzie więcej - można dosięgnąć przeznaczenia, własną ręką poprawić jego przekrzywiony ster, bez straty czasu i sił na inne, pośrednie i wątpliwej skuteczności działania. Trzeba tylko opłacić grę. Wystarczy jedna jedyna moneta, ta szczęśliwa. Kto już wydał swoją monetę, ten nie wygra. Lepiej więc nie podnosić wzroku, aby nie dać się skusić na gumę do żucia, fistaszki i piwo. Ale grający niczego nie są pewni, nawet tego. Wszyscy już dawno przepuścili swoje szczęśliwe monety na głupstwa. Dlatego deszcz pieniędzy z nieba wpadający przez specjalne otwory w dachu odprowadzany jest w końcu do kanalizacji. Ale miasto snów nie może zapomnieć o pieniądzach. Wieczorem ich łuna bije w niebo nad wielkimi hotelami. Windy lśniące od chromu i niklu wożą zadowolonych cudzoziemców z grubymi portfelami w wewnętrznych kieszonkach marynarek z miękkiej wełny, w błyszczących butach, w jedwabnej bieliznie. Mgiełka wody kolońskiej miesza się z dymem cygar i zapachem świeżo parzonej kawy. Wysokie aż do nieba stoją jeden przy drugim drapacze chmur o ścianach z ogromnych tafli szkła, za którymi hole jarzą się tysiącami lamp, pełne skórzanych kanap i tropikalnej zieleni. Każdy, kto tylko przekroczył próg, z miejsca staje się cudzoziemcem i może odlecieć na zawsze do Ameryki, ponad chmurami, z zapalonym cygarem w ustach. Jeśli jednak sięgnie do wewnętrznej kieszonki w marynarce, będzie zawiedzony - nic tam nie ma. Dla najbardziej niecierpliwych są w mieście snów rozliczne punkty werbunkowe Legii Cudzoziemskiej a w każdym z nich dniem i nocą wypuszcza z fajki kółka dymu obcojęzyczny oficer w białym kepi na głowie i w mundurze z czerwonozielonymi wyłogami, w którym walczył na pustyni i błądził w burzach piaskowych. Każdemu, kto tam wejdzie choćby przez pomyłkę, podsuwa do podpisu kontrakt na piętnaście lat służby w tropikach i pokazuje na palcach okrągłe sumy żołdu, które jego rząd wypłaci ochotnikowi. Mami zielenią nadziei i pokrywa zblazowanym uśmieszkiem zakłopotanie z powodu sąsiadującej na wyłogach z zielenią nadziei - czerwieni krwi. Krwi, którą w tropikach wytoczy z siebie podpisujący kontrakt przechodzień. Cudzoziemski oficer dobrze wie o tym, że w tropikach można żyć bez krwi; zastępuje się ją w razie potrzeby koniakiem, dostarczanym skrzynkami do tamtejszych kantyn. Okrągłe sumy, wypłacone ochotnikowi przez zagraniczny rząd, zostaną obrócone na jego zakup, bowiem bez koniaku żyć w tropikach nie można. I złożywszy podpis przechodzień na zawsze znika, albowiem z tropików wraca się nigdy. Rozczarowani, którzy spróbowali już wszystkiego, mają za mało czasu, żeby śnić o Ameryce albo o tropikach, za mało sił, żeby szukać daleko. Wchodzą do pierwszego napotkanego banku, obrzucają kasjera zmęczonym spojrzeniem, z którego w mgnieniu oka wyczyta on żądanie, poparte błyskiem oksydowanej stali. Walizka zostanie napełniona banknotami bez zbędnych słów, nikt nie będzie zaprzątał sobie głowy kwitem wypłaty. Toteż niektóre sny rozbrzmiewają wyciem policyjnych syren i piskiem opon. Wypełnione są szalonymi pościgami i niekończącymi się ucieczkami na złamanie karku, gdy przed oczami osłupiałych śniących trzymających ostatkiem sił kierownicę umykają ze świstem wiatru mosty, drzewa, banknoty. Pęd wygasa w ślepej uliczce, gdzie ucieczki i pogonie okazują się 29 sprawą życia i śmierci. Ręka sięga jeszcze po broń, oko spogląda w celownik i rozlega się strzał: celny lub chybiony. Nikt nie może tego przewidzieć. Dławiące się napięciem miasto snów nie mogłoby istnieć bez podziemi, których sercem jest perkusja. Jej rytm porywa serca gości, udręczone smutkiem, tęsknotą i furią. W ogłuszającym huku furia wybucha czerwienią, tęsknota zielenią a smutek błękitem. Każdy, kto kupił bilet, ma prawo oczekiwać olśnienia. Ale wchodząc pogrąża się w mroku. Pragnących olśnienia było tylu, ilu tylko mogło się zmieścić i każdy przyniósł swoją ciemność. Wylewa się na zewnątrz przez zrenice oczu i zatapia całe to miejsce wraz z butelkami za barem, krzyczącymi makijażami, setkami strojów rozpaczliwie czepiających się spojrzeń. światła, zapalając się i gasnąc, wyrywają z ciemności pojedyncze grymasy i gesty i przez sekundę ukazują światu ich dziwność. W rzeczywistości nie ma tu nawet perkusji. Musi ją zastąpić płyta wirująca na mechanicznym talerzu gramofonu, o czym wszyscy wiedzą, lecz nikogo to nie obchodzi. Prawdziwym sercem tego miejsca jest sam dzwięk perkusji. Nie uciszy on tętnienia krwi w skroniach i nie ukoi prawdziwej furii, tęsknoty ani smutku, ale wygładza grymasy i łagodzi gesty. Tylko tam ciężar znika, tańczący zyskują lekkość, o jakiej poza tym miejscem nie mogliby śnić. Miłość żyjąca w dzwięku perkusji jest pozbawiona ciężaru do tego stopnia, że może być tylko cieniem miłości, czymś co w sercu wcale nie zajmuje miejsca. Czymś równie nietrwałym jak dzwięk i tak jak dzwięk nie dającym się wynieść na zewnątrz ani zachować na pózniej. Dlatego pary, wychodzące do którejkolwiek z sąsiednich sal - barowej, porodowej czy sądowej - muszą sobie radzić bez miłości. Lecz bez miłości śniący nie mają dość sił, by dalej śnić. Tym bardziej nie mają sił, by się obudzić. Radzą sobie jak mogą. Kupują krawaty na gumkach, łatwiejsze do zdejmowania, kiedy kołnierzyk wrzyna się w krtań i głowa pęka z bólu. Kupują tabletki od bólu głowy, które przynoszą im ulgę, lecz szkodzą na żołądek. Kupują więc lekarstwa od bólu żołądka, które powodują bóle wątroby. To wszystko na nic. Jak zbędnego balastu, który ciągnie ku ziemi, wyrzekają się serca, żołądka i wątroby, pod ich zastaw biorą kredyt i powłócząc nogami wracają tam, gdzie oglądali auta. Nie wiadomo, w jaki sposób tabuny aut wyjeżdżają ze sklepów. Drzwi wejściowe są dla nich zbyt wąskie, witryny za wysoko. Nie obejdzie się bez zadrapań na lśniącej karoserii. Blask nowości znika od razu. Im dalej zajadą, tym gorzej wyglądają. Widzi się je potem, zabłocone i przerdzewiałe, jak jeżdżą z jednego przedmieścia na drugie i z powrotem, z urwanym sprzęgłem, bez kół i silnika, wpadając jedno na drugie. Mieszkańcy miasta snów przeklinają auta i przeklinają kłamliwą obietnicę z plakatu reklamowego. Na innych plakatach szukają nowych, rzetelniejszych obietnic, i śnią ostatkiem sił, wybierając najgorsze wyjścia, jak tonący, który - wiadoma rzecz - chwyta się brzytwy. W szpitalach miasta snów są instrumentaria pełne narzędzi, przy pomocy których klatki piersiowe otwiera się i zamyka łatwo jak pudełka. Ale ludzie, żyjący latami bez serca i wątroby, z czasem stają się zgorzkniałymi mizantropami o organizmach
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|