[ Pobierz całość w formacie PDF ]
odrębnej dywizji azjatyckiej, honorowego chana mongolskiego, głównodowodzącego, czyli dziań- dziunia armji %7ływego Buddhy i wybawiciela Mongolji. Zmierć stanie za tobą ... Straszliwy generał, szalony, krwawy baron wpadł do Wanu nieoczekiwanie, oszukawszy wszystkie warty i ominąwszy patrole. Zatrzymał się w pałacu księcia Dajczen-Wana, złożył wizytę hutuhtu klasztoru i nagle zjawił się w sztabie, skąd posłał po Kazagrandiego. Po krótkiej rozmowie z pułkownikiem, baron udał się do jurty Riezuchina, dokąd wezwał pułk. Filipowa i mnie. O tem wezwaniu dowiedziałem się od Kazagrandiego, który sam do mnie przyszedł. Chciałem natychmiast iść, lecz pułkownik zatrzymał mię dość długo, a pózniej rzekł: No, z pomocą Bożą niech pan idzie! Dziwne i zatrważające było to pożegnanie. Przełożyłem z kieszeni za mankiet kożucha flaszeczkę z cyjankiem potasu i, nabiwszy Mauzer, wyszedłem z domu. Gdym wszedł na podwórze, gdzie stała jurta barona, zbliżył się do mnie kapitan Wesełowskij. Na jego olśniewająco białej twarzy ponuro świeciły zimne, nienawiścią pałające oczy. Miał za pasem szablę kozacką i rewolwer bez pochwy. Wszedł do jurty i zameldował mię. Proszę wejść! rzekł, zjawiając się zpowrotem. W chwili, gdym miał już dotknąć drzwi jurty, tuż koło progu spostrzegłem kałużę krwi, która jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w ziemię. Coś złowrogiego było w tej niewielkiej czerwonej plamie gęstej, jakgdyby żywej jeszcze krwi... Zapukałem do drzwi. Proszę! rozległ się wysoki głos tenorowy. Wszedłem do półciemnej jurty. Na spotkanie moje rzucił się jakiś wysoki oficer, ubrany w jedwabny, jaskrawy chałat mongolski, nerwowym ruchem uścisnął mi rękę i, nim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy, padł zpowrotem na niskie posłanie i głosem chrapliwym wykrztusił: Proszę mówić, kim pan jest?! Tylko prawdę! Mamy tu tylu prowokatorów i szpiegów... Baron Ungern (bo był to właśnie ów straszliwy generał!) utkwił we mnie swe oczy. Teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Mała głowa na szerokich chudych barkach. Powichrzone, złotawe włosy. Cienkie, długie wąsy rude. Wynędzniała, sczerniała od wiatrów i mrozów chuda twarz, jaką można widzieć na bardzo starych obrazach świętych. Lecz wszystko to znikło, gdy spojrzałem na ogromne sklepienie czoła ze straszliwą blizną od cięcia szablą, z pod którego połyskiwały stalowe olbrzymie, okrągłe oczy jasne, które, jak dzikie zwierzęta z głębi jaskini, śledziły wyraz mej twarzy bacznie, bez zmrużenia powiek. Lewe oko z powodu przekrwienia było jeszcze straszniejsze od prawego. Poczyniłem te spostrzeżenia w okamgnieniu i zrozumiałem, że mam przed sobą niebezpiecznego człowieka, zdolnego do odruchów natychmiastowych i bezpowrotnych. Niebezpieczeństwo było wyrazne, lecz i obelga, rzucona mi, była również ciężka. Proszę usiąść! szepnął baron głosem syczącym, nie spuszczając ze mnie oczu i skubiąc wąsy. Generał pozwolił sobie na zniewagę względem mnie zacząłem, czując, jak stopniowo wzmaga się we mnie szalony gniew. Moje imię jest dostatecznie znane, ażeby uchronić mię od przymiotników, wymienionych przez pana. Może pan uczynić nade mną gwałt, jaki mu się podoba, ponieważ przemoc jest po pańskiej stronie, lecz nic nie potrafi mnie zmusić do rozmowy z panem. Baron nagłym, drapieżnym ruchem spuścił nogi z posłania i, wsparłszy się na boku, zaczął mi się przyglądać jeszcze uważniej, lecz przestał skubać wąsy i miałem wrażenie, że zatamował oddech w piersi. Zachowując zewnętrzny spokój i zimną krew, przyglądałem się postaci leżącego, oraz jurcie. Dopiero wówczas spostrzegłem siedzącego w ciemnym kącie generała Riezuchina. Zamieniliśmy ukłony w milczeniu. Po chwili znowu spojrzałem na barona. Siedział, spuściwszy głowę na piersi i zamknąwszy oczy; widocznie myślał nad czemś. Chwilami mocno tarł ręką czoło i coś szeptał. Raptem podniósł się i rzekł, patrząc gdzieś powyżej mojej głowy: Odejdz! Już nie trzeba... Szybko się obejrzałem. Z tyłu poza mną stał Wesełowskij z szablą w ręku, wpatrzony swemi zimnemi oczyma w barona, jak w tęczę. Kapitan spuścił szablę i wyślizgnął się z jurty. Zmierć z ręki białego człowieka o rudych włosach stała za mną... pomyślałem. Lecz czy odeszła naprawdę? Baron rozmyślał jeszcze długą chwilę, a pózniej, wyciągnąwszy ku mnie rękę, zaczął szybko mówić, plącząc się w słowach i nie kończąc zdań: Proszę mi wybaczyć... Pan powinien zrozumieć... Tylu zdrajców... Uczciwych ludzi prawie już nie pozostało... Nikomu nie można ufać... Wszystkie nazwiska przybrane... fałszywe... Dokumenty łżą. Ażą oczy i języki... Wszystko splugawione, zepsute przez Tiolszewizm... Przed przyjściem pana kazałem zarąbać pułkownika Filipowa... Dowodził mi, ze jest przedstawicielem białej organizacji oficerskiej... Zrewidowano go i znaleziono za podszewką kurtki sowiecki tajny alfabet... Gdy Wesełowskij wzniósł szablę, Filipow... Do djabła!... Tak się wżarła w ludzi przeklęta dyscyplina komunistyczna... Filipow w obliczu śmierci krzyknął: Za co zabijacie mnie, towarzyszu kapitanie?! Nikomu nie wolno ufać! Nikomu... Umilkł. Milczałem, nie ruszając się z miejsca. Przepraszam pana z całego serca zaczął znowu baron. Obraziłem pana ciężko... Pojmuję... pojmuję... Lecz jam nietylko człowiek, jam wódz... Na mojej głowie tyle istnień... tyle trosk... i smutku...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plgrolux.keep.pl
|