Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rozpalone wyrazem zwierzęcego rozpasania. Wyciągnęły się ku mnie ostrza gołych
bagnetów i kolby karabinów. ,,Penz!" *) wrzasnął przepitym głosem drab o bezczelnej
fizjonomji z odznakami kaprala na kołnierzu. Rabusie przypuszczali widocznie, że u
lotnika znajdą pełną kiesę. Nie mogłem się bronić, bo wszelki opór przypłaciłbym
życiem, a rezultat ewentualnej walki nie pozostawiał żadnych złudzeń. Nie zdążyłem
się ruszyć, gdy już jeden z opryszków, jak zawodowy złodziej, sięgnął mi spokojnie do
kieszeni w bluzie, tak jakby wiedział, że tam właśnie noszę portfel. Towarzysze rzucili
się do podziału łupu.
Zostałem bez grosza na setki kilometrów od kraju, wydany na łaskę
rozwydrzonych tłumów. Tak mnie zastał świt rewolucyjnej wolności.
Przez kilka godzin siedziałem bezwładnie w zapomnianej budce dróżnika,
karmiąc się żółcią zgorzkniałych myśli i pesymistycznych refleksyj. Wreszcie
otrząsnąłem się z apatji i począłem myśleć o wydostaniu z tego ohydnego
środowiska. Po mozolnych poszukiwaniach znalazłem luzny parowóz, który około
godz. 11 odchodził w kierunku północnym. Za łaskawą zgodą maszynisty wdrapałem
się na zakopconą węglarkę i ruszyliśmy w niepewną drogę. Noc była ciemna  nigdzie
nie zapalono latarni ani sygnałów. Lada chwila mogliśmy się spodziewać
zderzenia z innym pociągiem lub wykolejenia wskutek fałszywego nastawienia
zwrotnic. Nikt nie regulował ruchu ani się nie troszczył o życie podróżnych. Znużony
śmiertelnie usnąłem, chociaż posłanie z brył węgla nie było zbyt wygodne.
Nagle obudził mnie huk bezładnej strzelaniny. Drgający trzask karabinów
maszynowych przeplatały wybuchy granatów ręcznych, Przetarłem oczy i spojrzałem
przed siebie. Na horyzoncie gorzała łuna świateł. Zbliżaliśmy się widocznie do jakiejś
wielkiej stacji. Domyślałem się, że znowu będę świadkiem bestialskich
ekscesów rozwydrzonego żołdactwa. Gwałtowna kanonada zaczęła stopniowo
milknąć i gdy wjechaliśmy na stację rozlegały się już tylko od czasu do czasu
pojedyncze strzały  natomiast słychać było krzyki i nawoływania. Maszynista
zatoczył parowóz na boczny ślepy tor, wysiadł i zniknął w ciemnościach. Nie miałem
celu dłużej tkwić na węglarce. Zeskoczyłem na ziemię i zacząłem się włóczyć wśród
)
*
Po węgiersku   Pieniędzy".
labiryntu stłoczonych transportów. Z wagonów dochodziły rżenia koni i
rozbrzmiewały przekleństwa i swary w różnych językach: niemieckim, węgierskim,
polskim, czeskim. Przy słabem świetle porozwieszanych gdzieniegdzie kaganków
można było dojrzeć gromady żołnierzy; na otwartych platformach stały szeregi dział,
jaszczy i wozów taborowych. Powietrze przesycała woń ludzkich i zwierzęcych
wyziewów. Przechodząc koło jednej z takich kolumn usłyszałem dzwięk dobrze mi
znanego wiedeńskiego dialektu, Z ciekawością spojrzałem na transport. Na lorach stały
samochody osobowe. Podszedłem bliżej, i zagadnąłem jakiegoś podoficera, kręcącego
się koło platformy. Okazało się, że jest to szofer z transportowanej kolumny
samochodowej należącej do sztabu dywizji. Rozgadaliśmy się. Opowiadał mi, że
nocna strzelanina była wynikiem ostrego zatargu między oddziałem czeskim i
bośniackim. Oczywiście znane antagonizmy narodowe nie przyczyniły się do zgody.
Poczciwy wiedeńczyk poczęstował mnie papierosem i rzekł:  Chwała Bogu, nad
ranem wyjeżdżamy do Gracu, a pózniej do Wiednia. Chciałbym jak najprędzej wydostać
się z tego bałaganu". Spytałem szofera, czy nie mógłbym jakoś zabrać się z nim, bo też
chcę się dostać do Wiednia.  Czemu nie"  odpowiedział wiedeńczyk   siadaj pan do
mojej maszyny, która stoi tutaj zaraz na drugiej platformie i jedz pan, póki się da".  Na
gapę" dodał, śmiejąc się, Z wdzięcznością uścisnąłem mu dłoń i wdrapawszy się na lorę,
wyciągnąłem się na miękkich poduszkach  Pucha". Dopiero teraz poczułem, jak po
przejażdżce na węglu kości moje i mięśnie mam zbolałe i znużone. Za chwilę zapadłem
w kamienny sen.
Obudził mnie dopiero póznym rankiem zimny powiew powietrza, gdy
tymczasem monotonny stuk kół szumiał mi uporczywie w uszach. Pociąg był dawno
już w drodze. Spojrzałem wokoło. Z obu stron toru rozpościerały się górskie hale i
połoniny, dalej lśniły w świetle zręby skał. Na krawędzi wozu siedział mój wiedeńczyk,
a zobaczywszy, żem się obudził, uśmiechnął się życzliwie. Otrzezwiałem. Jadę więc
pierwszy raz w życiu na "gapę" i bez grosza przy duszy. Poczułem djabelny głód. Nowy
przyjaciel okazał się naprawdę domyślnym, bo po chwili zaofiarował mi uprzejmie
menażkę z czarną kawą i kromkę twardego  cwibaku". Nie było to zbyt wykwintne
jedzenie, ale dla pustego żołądka wszystko jest smaczne.
Już bez przygód dotarłem do Gracu, a stamtąd przy pomocy znajomych dostałem
się do Wiednia. Wszędzie panował oczywiście nieład nie do opisania, chaos i bezrząd.
Wiedeń, zalany motłochem, w niczem nie przypominał tak do niedawna eleganckiej i
pięknej stolicy.
Po różnych jeszcze trudnościach i przeszkodach znalazłem się wreszcie w
pierwszej połowie listopada w Krakowie, gdzie mogłem się już po polsku zameldować i
przypiąć białego orzełka do czapki.
Pół czarnej
ół czarnej! Trzy herbaty! Czekolada i pączki...
Gwar rozmów mieszał się z nawoływaniami kelnerów,
brzękiem szkła i filiżanek. Po wielkich wystawowych oknach
spływały duże krople jesiennego deszczu, rozlewając się na
szklanych taflach w kręte strumyki. W niewielkiej sali wre, kipi i
sączy się życie. Jarzące się światła lśniących lamp przysłaniają pajęcze kłęby pełzającego
dymu. Sine, szare obłoczki czepiają się powierzchni ścian, osiadają na głowach ludzkich,
wciskają się wszędzie, jak roje natrętnych, złośliwych myśli. Przy stolikach pełno.
Gdzieś w kącie rozsiadł się nonszalancko zblazowany goguś w wytartym meloniku,
wypuszczając leniwie kłęby dymu z ust, cynicznym wzrokiem wodząc po kobiecych
twarzach. Zdenerwowana dama o karminowych ustach i efektownym kapeluszu
zawzięcie miesza łyżeczka swoją herbatę i co sekundę spogląda ku wejściu.
Niepunktualne rendez-vous.
Kilku dojrzałych i zasobnie wyglądających mężczyzn prowadzi półgłosem
ożywioną dyskusję. Słychać kursy akcji i walut, padają szeregi tajemniczych cyfr. Co
chwila otwierają się drzwi i widać uniżone ukłony sługusów, oddawane starym
bywalcom i godne skinienie głowy dla nowych, skromnych gości. Czasem zabrzęczą
ostrogi i mignie zgrabny paniczyk w opiętej ułance, lub wtoczy się okrągła postać
bankowego potentata. Gwar, głośne powitania lub dyskretne szepty. Kelnerzy
prześlizgują się wśród ciasnych przejść, roznoszą tace, zbierają paczki zmiętych
banknotów.
 A jednak ja wolałbym zawsze rosyjskiego Farmana od tego waszego
 Brandenburga", rzekł przeciągłym akcentem nieco szpakowaty brunet w mundurze z
żółtemi wypustkami i srebrnemi gwiazdkami na trzepaczkach.
 Tak pan sądzi?  odpowiedziałem koledze,  no, to opowiem panu
przygodę osobistą, która wykaże jasno wyższość mojego typu.
 Słuchamy, słuchamy,  dorzucili pozostali towarzysze, siedzący przy tym
samym stoliku.
Rozmawialiśmy oczywiście o rodzajach maszyn.
Podczas wojny światowej w armji rosyjskiej używano między innemi samolotów
Farmana, w których miejsce dla pilota i obserwatora znajdowało się przed motorem i
śmiga. W tym samym czasie lotnictwo austrjackie było zaopatrzone w Brandenburgi o
185 konnym Austro-Daimlerze, Mercedesie lub Hiero-Fiacie, Dziś oba typy są już
dawno przestarzałe, ale wówczas ten ostatni był stanowczo aparatem daleko lepszym. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grolux.keep.pl
  • Powered by MyScript