Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

powiedzieć, po czym poklepał się po biodrach. Frannie była bliska łez.
Nagle przysunął się do niej, położył jej ręce na ramionach i spojrzał prosto w oczy.
- Dziękuję, że przyjechałaś. Przykro mi z powodu tego, co się stało.
Patrzyła na niego przez chwilę, zanim odpowiedziała.
- Mimo wszystko cieszę się, że przyjechałam. Naprawdę.
Lodowaty wyraz jego twarzy stopniał i po raz pierwszy od chwili, gdy wpadł w gniew w przebieralni,
Oliver się uśmiechnął.
- Mam zaproszenie na wernisaż malarza, którego dość lubię, Andrew Kiewzky ego, na środę.
Chciałabyś pójść?
- Z przyjemnością.
Odsunęła od siebie wszelkie myśli o aerobiku.
- Zaczyna się o siódmej. Mógłbym cię zabrać stąd albo z Muzeum.
- Chyba lepiej z Muzeum, skoro to tak wcześnie. O której?
- Mniej więcej za dziesięć siódma?
- Wejście od Great Russell Street?
Objęli się ramionami i mocno uścisnęli.
- Było mi z tobą dobrze - wyszeptała. - Przepraszam za to, co powiedziałam. Nie miałam tego na
myśli.
Zwilgotniały jej oczy; gdy przywarła do Olivera, poczuła słaby zapach chloru z basenu.
- Lepiej już pójdę, bo jeszcze Edward tu zejdzie - powiedział.
Pocałowali się lekko, a potem stanęła w progu i patrzyła, jak wbiega po stopniach kuląc głowę przed
deszczem. Po chwili usłyszała ryk silnika odjeżdżającego range rovera i chlupot jego opon po
kałużach.
Zamknęła drzwi wejściowe i pozbierała ulotki z podłogi. Dostarczanie pizzy do domu, usługi
przewozowe i jakiś budowniczy  STACKMAN - NAJTACSZY W MIEZCIE! . Rzuciła je na stolik w
przedpokoju. Na górze rozpłakało się dziecko i usłyszała podniesiony w gniewie męski głos. Potem
zapadła cisza; słychać było tylko bębnienie deszczu.
Zadrżała, osaczona ponurością przedpokoju. Korytarzyk prowadzący do sypialni był ciemny i miał sto
mil długości. Ruszyła nim powoli, czujnie nadsłuchując. Kiedy stanęła pod sypialnią i chwyciła za
gałkę, skontrolowała wzrokiem drzwi pokoju; drzwi kuchni; drzwi łazienki. Przekręciła gałkę, weszła
do środka i przywitał ją zapach kwiatów 0livera. Włączyła światło.
I odetchnęła z ulgą.
Kwiaty były tam, gdzie je postawiła, w białej wazie z zielonym ceramicznym pałąkiem, na kominku.
Lilie i gozdziki. Podeszła i powąchała je; były nadal świeże i pachniały słodko. Zadzwonił telefon.
Pewnie jej rodzice albo Debbie. Pozwoliła, żeby zadzwonił drugi, trzeci raz, ponownie wciągnęła w
nozdrza zapach kwiatów. Kolejny dzwonek. Podeszła do łóżka i podniosła słuchawkę.
Odezwał się w niej męski głos, który brzmiał znajomo, ale w pierwszej chwili nie potrafiła sobie
przypomnieć, do kogo należy.
- Halo, Frannie?
Poważny ton; na pewno znała ten głos, ale brzmiał inaczej niż zwykle; inaczej niż ten ktoś,
kimkolwiek był, zwykle mówił. Brzmiał zle, jak odtwarzane z niewłaściwą prędkością nagranie.
- Cześć! - odparła, starając się nie zdradzić z tym, że nie poznaje rozmówcy.
- Próbowałem się do ciebie dodzwonić przez cały weekend.
- Wyjechałam za miasto.
Cisza.
Paul Bryce. Mąż Meredith. Oto kto to byl.
- Aha - powiedział. - Rozumiem. Więc nic nie słyszałaś?
Słowa te miały ciężar ołowiu, zapowiadały coś złego. Odpowiedz
Frannie była cicha, wydobyła się ze ściśniętego gardła.
- O czym?
- O Meredith?
Nagle poczuła, że siła ciężkości obciąga jej szczękę, podstawę szyi, żołądek, biodra. Podłoga
przepchnęła się do góry przez poduszeczki palców jej stóp i nogi ugięły się pod nią, wychodząc jej na
spotkanie. Usiadła na łóżku, strach wzbierał w niej jak woda w śluzie.
- Nie. O Meredith?
Tym razem już zaszeptała.
- Zginęła w piątek rano w wypadku samochodowym.
ROZDZIAA TRZYNASTY
Krajobraz przesuwał się za oknem pociągu, jego barwy były matowe i przygaszone, jakby na
wszystkim osiadła posępna szarość nieba. Na kominach, osiedlach mieszkaniowych, zbiornikach
retencyjnych, fabrykach, kanałach, zagłębiach węglowych, kolumnach samochodów przed
przejazdami kolejowymi. Frannie przyglądała się kobiecie, zdejmującej pranie z rozwieszonego na
podwórku sznura. Niedaleko mostu stał mężczyzna, jego pies podnosił łapę przy latarni. Ciężarówka
wspinała się na wzgórze. %7łycie toczyło się normalnym trybem; codzienne sprawy; nieubłagany,
bezlitosny kierat. Dla wszystkich oprócz Meredith i jej rodziny.
Zawsze tak bardzo lubiła tę podróż. Teraz odbywała ją prawdopodobnie po raz ostatni. Minął miesiąc,
odkąd wiozła tu ze sobą kontrabas i spotkała na peronie Olivera i Edwarda. Meredith żyła, a Frannie
nie przypuszczała, że jeszcze kiedyś zobaczy Olivera. Nawet nie znała wtedy jego imienia.
Pociąg szarpnął i trochę kawy przelało się przez brzeg polistyrenowego kubeczka, parząc jej palce.
Ugryzła kawałek nie wypieczonej śniadaniowej bułki; gorące mięso i rozpaćkany pomidor zapiekły ją
w podniebienie. %7łuła posępnie; jedzenie przesiąkło smakiem kartonowego opakowania. Było wpół do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grolux.keep.pl
  • Powered by MyScript