Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

fryzjerskim?!
- Co...? A, nie. Brokat fryzjerski, mówisz? A masz to jeszcze?
- Zostało mi chyba trochę, powinno być w szafce, w łazience. Po cóż ci to, na litość
boską?
- Po nic. Tak się tylko pytam...
Kolacja dziecka przeciągała się. Pilot zdążył przymocować do podwozia samochodowego
suszarkę do włosów żony, zdążył znalezć w szafce srebrny proszek, zdążył wsypać go do
dmuchawy i zdążył nawet przyczepić do całego urządzenia długi kijek. Wypróbować swego
dzieła już mu się nie udało, musiał z tym poczekać do sprzyjającej chwili.
Sprzyjająca chwila nadeszła, kiedy dziecko zostało położone spać, a żona zamknęła się w
łazience. Pchając przed sobą osobliwą machinę na jednym kijku, drugim przycisnął wyłącznik
podłączonej do gniazdka suszarki. Suszarka zastartowała, wyrzucając z siebie chmurę srebrnego
pyłu. Pilot wyłączył ją, po czym ponowił operację.
Kąpiąca się żona miała wrażenie, że z głębi mieszkania dobiega jakiś dziwny hurgot.
Skróciła kąpiel, wyszła i ujrzała pół pokoju obsypane srebrnym proszkiem, który jej mąż
bezskutecznie usiłował pozmiatać...
Satyryk po głębokim namyśle zużytkował do celów wojennych wielką gruszkę do
lewatywy. Liczne próby, czynione w łazience, doprowadziły wreszcie do osiągnięcia właściwej
ilości wody wewnątrz i właściwego nachylenia przyrządu, co dawało razem nie jednolity
strumień, lecz mglisty rozprysk. Wówczas napełnił gruszkę atramentem, który wydał mu się
produktem zbędnym, niepotrzebnie zajmującym miejsce na biurku. Stał w wielkim, szczelnie
zakorkowanym kałamarzu i od wieków przez nikogo nie był używany, można go było zatem
przeznaczyć na zmarnowanie.
Przed powrotem żony z pracy zdołał zmyć zaledwie połowę drobnych czarnych kropek z
wanny, podłogi i ścian. W pocie czoła usuwał ślady przygotowań do bitwy, kiedy małżonka
stanęła w progu. - Co to jest? - spytała surowo i oko jej padło na połowicznie opróżniony
kałamarz, bezpiecznie ulokowany w umywalce. - Jezus Mario, czyś ty zwariował...?!
Satyryk wyprostował się ze ścierką w ręce, rozejrzał się wokół i popatrzył na żonę.
- A wiesz, że tak - rzekł jakoś odkrywczo. - Biorąc pod uwagę całokształt sprawy,
zwariowałem z pewnością. Ale do psychiatry nie idę, przejdzie samo.
Nagle ożywiła go nowa myśl.
- To od jajek - oznajmił stanowczo. - Ostatnio gdzieś czytałem, że w nadmiarze są
szkodliwe. Jakaś historia z cholesterolem, który się rzuca na mózg. Proszę, proszę, mogę jeść,
kupię więcej atramentu...
%7łona bez słowa wyjęła mu ścierkę z rąk i w ułamku sekundy podjęła decyzję.
Postanowiła odczepić się od jajek na zawsze i przejść na dorsze i biały ser...
Maszyna do zmiatania liści nadawała się na zaziemską broń prawie bez żadnych zmian i
upiększeń. Stanowiła przedmiot nader nietypowy i obcy społeczeństwu z przyczyn prostych,
mianowicie wymagała liści do zmiatania i trawnika, z którego należałoby je usuwać. Trawnikiem
odpowiednich rozmiarów dysponował wyłącznie ambasador Stanów Zjednoczonych w swojej
prywatnej rezydencji, on jednakże nie był przewidziany jako widz w Garwolinie. Dla całej reszty
zamieszkującej kraj ludności wynalazek był mało przydatny.
Znajomym sekretarki przysłali to krewni z Kanady, którzy wprawdzie posiadali zarówno
trawnik, jak i liście, ale w wyniku zmiatania popadli w konflikt ze służbą miejską, protestującą
energicznie przeciwko zaśmiecaniu ulicy. Musieli zatem, usunąwszy liście z własnego trawnika
za pomocą maszyny, zmiatać je potem z publicznego ciągu komunikacyjnego miotłą. Wydało im
się to tak uciążliwe, że w końcu pozbyli się urządzenia, wysyłając je frachtem morskim rodzime
w kraju, który chłonął wszystko.
Znajomi sekretarki używali maszyny rzadko. Zciśle biorąc, użyli jej raz i w mgnieniu oka
wmietli większość swoich liści w okna sąsiadów, co wywołało zdecydowany sprzeciw. Była
zatem prawie nowa, jako niezwykłość doskonała i jedyną jej wadę stanowił ciężar.
Dlatego też doradca do spraw technicznych był jedynym członkiem wyprawy, który nie
produkował broni we własnym domu. Wprost od znajomych sekretarki przewiózł ją do
pomieszczeń redakcyjnych, opakowawszy przedtem porządnie w starą zasłonę okienną, co
okazało się pomysłem szczęśliwym. Złośliwość losu sprawiła, iż w czasie transportu napotkał na
swej drodze co najmniej piętnaście niepożądanych i nie wtajemniczonych osób, wśród nich zaś
nawet naczelnego redaktora.
Naczelny redaktor nie był człowiekiem ani wścibskim, ani upartym i życiem własnej
redakcji interesował się miernie, zajęty swoją karierą raczej na tle politycznym. Mimo to
zaciekawił go ciężar, wynoszony z windy przy akompaniamencie wysilonego stękania dwóch
wcale niewymoczkowatych osobników, doradcy do spraw technicznych i fotoreportera.
- Co to jest? - spytał lekko i bez nacisku, usuwając się im z drogi.
Na pytania osób spotykanych wcześniej doradca do spraw technicznych i fotoreporter
najzwyczajniej w świecie nie udzielali odpowiedzi. Krople potu na czole i wściekłe-znękany
wyraz twarzy w pełni tłumaczyły małomówność i nikt się nie czepiał. Pytanie naczelnego
jednakże należało potraktować poważniej.
%7ładnych tłumaczeń wcześniej nie wymyślili, spodziewali się bowiem pustej redakcji i do
głowy im nie przyszło, że póznym popołudniem we wtorek nadzieją się na takie tłumy z
naczelnym włącznie. Nie mieli pojęcia o ostatniej wiadomości, jaka nadeszła o poranku i
zawierała w sobie ekscytującą treść. Potomek wysokiego dostojnika państwowego miał wziąć
udział w międzynarodowym rajdzie samochodowym i naczelny redaktor zdołał złapać całą
redakcję sportową w chwili podpisywania listy obecności, zapowiadając naradę specjalną.
Narada, rozpoczęta o dwunastej w południe, nieco się przeciągnęła, udział w niej wzięły bowiem
osoby postronne, a także pracownicy RSW Prasa, i typowano kandydatów na wyjazd wraz z
rajdowcem. Nie była to kwestia łatwa do rozstrzygnięcia, rozwikłano ją dopiero po paru
godzinach i uczestnicy narady wreszcie opuszczali budynek, ale o tym doradca do spraw
technicznych i fotoreporter nic nie wiedzieli.
%7ładna sensowna odpowiedz na pytanie naczelnego nie przyszła im na poczekaniu do
głowy. Jako najprostsza nasuwała się bomba, ale skutków bomby nie umieli przewidzieć.
Drobnym kroczkiem i po odrobinie posuwali się w głąb korytarza, dysząc ciężko i symulując
niemożność wydania głosu. - Co to jest? - powtórzył naczelny z większym zaciekawieniem.
Sytuację uratowała sekretarka. Z daleka ujrzała scenę, dwóch konspiratorów ugiętych pod [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • grolux.keep.pl
  • Powered by MyScript